piątek, 30 grudnia 2011

Wielkie Nadzieje



Czyli Great Expectations, powieść Charlesa Dickensa. Doczekała się niejednej ekranizacji, teraz wzięli się za to specjaliści z BBC. Czyli uczta dla oka i ucha gwarantowana.

Dla osób, które powieści (tak jak ja) nie czytały - Pip jest sierotą wychowywaną przez siostrę i jej męża. Żyją w nędzy na odludziu, ambicją chłopaka jest zostanie kowalem tak, jak jego szwagier. Jego jedyne zajęcie to bieganie po niekończących się polach i bagnach otaczających jego dom. Podczas jednej z takich eskapad spotyka zbiegłego więźnia. Przynosi mu z domu żelastwo dzięki któremu może oswobodzić się z kajdan oraz kawałek ciasta, coby się mężczyzna posilił. 

W tym samym czasie w domu Pipa pojawia się Pumblechook, daleki krewny. Oznajmia rodzinie, że tajemnicza Miss Havisham (którą gra Gillian Anderson i jest w tej roli genialna!) pragnie poznać chłopca. Z reakcji jego siostry domyślać się możemy, że jest to dobry znak. Okazuje się, że Havisham jest bardzo bogata i rodzina liczy na wsparcie finansowe. Tak więc Pip co tydzień odwiedza rezydencję tajemniczej kobiety. Rezydencję, która zapewne była kiedyś piękna. Jednak teraz popada w ruinę i tonie w pajęczynach. Tak samo zresztą jej właścicielka, która wygląda jak prawdziwa Gnijąca Panna Młoda. Celem wizyt małego Pipa teoretycznie ma być dotrzymanie towarzystwa adoptowanej córce pani Havisham, Estelli. W praktyce sprawa wygląda trochę inaczej; Estella ma się nauczyć jak NIE przywiązywać się do innych, jak NIE kochać i NIE pożądać. Na początku Pip nie potrafi się odnaleźć- nie jest tak dobrze wychowany jak Estella, nie wysławia się tak poprawnie, nie czyta książek, nie kąpie się tak często. 

Z czasem to wszystko się zmienia. Chłopak nabiera manier, świetnie gra w karty, zaczyna interesować się światem i mieć ambicje.  Co zostaje mu brutalnie odebrane. Gnijąca Panna Młoda rezygnuje z odwiedzin chłopca, odprawiając go z pokaźną sumą pieniędzy ku uciesze rodziny. Chłopak znów zderza się z brutalną rzeczywistością w której przyszło mu żyć. Można by pomyśleć, że jego los jest przesądzony, ale nie! Kiedy mały Pip nie jest już taki mały, w drzwiach znowu pojawia się niespodziewany gość. Tym razem jest to Mr. Jaggers. Oznajmia Pipowi że ktoś przepisał mu fortunę. Dostanie ją i dowie się, kim jest osoba którą mu ją przepisała, dopiero kiedy osiągnie pełnoletność. Zanim to się stanie musi pojechać do Londynu i odebrać edukację.

Pip nie zwleka z opuszczeniem chatki. W Londynie dostaje syndromu typowego dla nastolatka spuszczonego ze smyczy. Z tym, że jest to nastolatek z fortuną. Mimo, że fizycznie jej jeszcze nie otrzymał, żyje na jej koszt. Tak więc młody szaleje- pije w najlepszych klubach najdroższe szampany, w mieszkaniu ma najlepsze meble i ubiera się u najlepszych krawców. Szybko zapomina o swoich korzeniach a jeszcze szybciej zaczyna się ich wstydzić. Kiedy jego szwagier składa mu niespodziewaną wizytę chłopak ma ochotę zapaść się pod ziemię, wstydzi się, że ktoś może ich razem zobaczyć. 
Jednak najważniejszym powodem dla pobytu w Londynie jest Estella. Ona też wyrosła i to na piękną kobietę. Pip wie na pewno, że ją kocha i że muszą wziąć ślub. Jak można się domyślić nie będzie to takie proste, bo jak Estella mu sama przyznała - nie ma serca. Na noc przed datą, kiedy Pip ma otrzymać majątek tajemnicza postać zakrada się do jego mieszkania. Okazuje się, że to złoczyńca, którego uratował przed laty! I że to on, a nie Miss Havisham jak podejrzewał nastolatek, podarował mu spadek.

Tak można streścić dwa odcinki, które do tej pory się ukazały. Zostały jeszcze dwa. Polecam serial nie tylko fanom brytyjskiej literatury i filmów kostiumowych. Warto obejrzeć ten serial chociażby dla samych zdjęć i przecudnej muzyki. I dla pięknej, przepięknej czołówki.

środa, 28 grudnia 2011

Bag of Bones, pt. 1


"Worek kości" Stephena Kinga przeczytałam dobre kilka lat temu. Nie chcę kłamać, że nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, bo pewnie było inaczej. Po prostu nie pamiętam już. Z reguły książki z duchami w tle wzbudzają we mnie wrażenie na tyle, że zdarza mi się zasypiać przy włączonej lampce. Pamiętam trzy sceny z książki: kiedy główny bohater, Mike Noonan, spotyka na drodze kilkuletnią Kyrę i jej matkę, kiedy jedzą ostatni wspólny obiad jakiś czas później i scenę z dziadkiem dziewczynki na pomoście. Reszta jest standardem, jak to w książkach Kinga bywa.

I tak, mamy tu pisarza przechodzącego kryzys twórczy, który wyjeżdża do małego miasteczka w stanie Maine, gdzie niemal wszyscy mieszkańcy są albo zacofanymi dupkami, albo bogatymi dupkami. Pisarz napotyka przeszkody nie tylko ze strony ludzi, ale też nadprzyrodzonych  sił, z którymi musi się borykać. Jak na razie objawiają się one dzwonieniem dzwoneczka na łosiu, przesuwaniem magnesów po lodówce i snami, które nawiedzają Noonana praktycznie co noc. Jest też samowłączający się adapter i płyty z lat 40, które brzmią zdecydowanie zbyt współcześnie. Straszne momenty? Teoretycznie cztery, w praktyce to ten sam motyw powtarzany raz za razem, przez co traci na swojej, i tak już mocno wyświechtanej, formule.

Problem z ekranizacjami kinowymi horrorów Kinga jest taki, że nie wszystkie się udają. Problem z ekranizacjami w formie mini-serii i filmów telewizyjnych jest taki, że nie udają się nigdy. Po raczej śmiesznym "It", po zrypanej wersji "Lśnienia" dla telewizji i kilku innych, ktoś postanowił zająć się i "Workiem kości". Z dwóch części na razie obejrzałam pierwszą, gdzie skupiamy się głównie na próbach ukojenia żalu po stracie pani Noonan i konfrontacji z mieszkańcami Dark Score Lake. Ale czy udaje się wprowadzić tyle klimatu, by widz zaczął współczuć głównemu bohaterowi straty małżonki? By odczuwać z nim strach i zaciekawienie dziwnymi wydarzeniami w jego domu? Nie sądzę, nie odczułam tego przez całe 80 minut pierwszego odcinka. 

Liczę cały czas na to, że drugi nadrobi, zarówno atmosferą, tempem (ale bez przesady, żeby nie wyszedł z tego Graham Masterton), jak i rozwinięciem wątków i postaci. Nie spodziewam się, żebym się zachwycała, ale nie chcę się też krzywić i oglądać tylko dlatego, że się zdeklarowałam. Robię to już z "Grimm".

Shameless 2x01: Summertime

 
Chociaż drugi sezon ma wystartować dopiero 8 stycznia, to jest już okazja, żeby obejrzeć pierwszy odcinek, "Summertime".

Z zimowej zawieruchy trafiliśmy w letni upał, gdzie nadal poszukujemy Eddiego Jacksona, gdzie Kevin oddaje się ogrodniczej pasji, a Lip uruchamia starą furgonetkę z lodami. Frank nadal mieszka u (coraz odważniejszej i ładniejszej) Sheili i z lekkim niepokojem spogląda na jej postępy w zwalczaniu agorafobii. Znając pana Gallaghera, obawiam się, że zrobi coś, by Sheila powróciła do swojego "więzienia" i nie dotarła do jego ulubionego baru. Wolałabym, żeby tego nie robił, naprawdę ją polubiłam i kibicuję jej postępom. Chociaż Frank chyba nie może okazać się jeszcze większym dupkiem, ale Sheili pewnie bardzo zaszkodzi.  Gallagher niech pozostanie przy kombinowaniu na mieście - sprzedawaniu oregano jako marihuany, udawaniu bezdomnego inwalidy i zakładaniu się z przypadkowymi ludźmi. To mu wychodzi najlepiej, a na pewno  nam dostarcza zabawy, chociaż biedaczek ma coraz mniejsze pole działania. Moment, kiedy grupka dzieciaków pod kinem radzi mu, by się odpierdolił, bezcenny. W domu Gallagherów otworzył się za to punkt wychowawczy, gdzie zapracowani rodzice  (albo lenie, biorąc pod uwagę okolicę) zostawiają swoje pociechy pod opieką dziewczyn. W założeniu Fiony, w rzeczywistości Debbie, która radzi sobie ze wszystkim (poza wpływem Franka na nią) śpiewająco.

A ja wszędzie przeczuwam aferę i kłopoty, szczególnie jeśli w grę wchodzi kilkoro dzieci, basen i Carl, który najpierw wpycha sobie cheetosy do nosa, a potem je zjada. Podzielam też zdanie Veroniki względem nowej koleżanki Fiony, Jasmine. Od pierwszej chwili wiedziałam, że będzie mnie wkurzać i znowu, niestety, nie myliłam się. Może dlatego, że nie lubię Amy Smart, a może dlatego, że to po prostu płaska i słabo napisana postać? Mogę mieć jeszcze pretensje co do nowego faceta Fiony, który wydaje się jeszcze bardziej miałki, niż Steve. Ten ostatni przynajmniej kradł auta.

Nie wspomniałam o tym w poprzednich wpisach, ale strasznie podobają mi się retrospekcje, a raczej sposób, w jaki bohaterowie je zapowiadają. Lip na komisariacie, Frank podnoszący się z podłogi w barze, albo pstrykający papierosem w kamerę, a nawet Fiona na sedesie. Zawsze lubiłam bezpośrednie zwracanie się do widza, niszczenie "czwartej ściany". Ta mała wstawka działa świetnie, nawet jeśli reszta serialu utrzymana jest w klasycznej formie.

Pierwszy odcinek był niezłym prezentem, nawet jeśli niezaplanowanym przez twórców. Na pewno obejrzę go sobie jeszcze raz, nim drugi sezon wystartuje oficjalnie.

wtorek, 27 grudnia 2011

Modern Family 3x10: Express Christmas


Święta minęły, trzeba się zatem zabrać do roboty.
W świecie serialowym też mieliśmy etap bożonarodzeniowy, a wiele seriali jeszcze przed 24 grudnia potraktowało nas swoimi specjalnymi, świątecznymi odcinkami. Wiele seriali komediowych rozprawiło się z tematem już dobre kilka tygodni temu, wliczając w to "Modern Family". I, jak jestem w stanie krótko zaśmiać się nad zblazowaną i cyniczną Max z "2 Broke Girls" w stroju pani Mikołajowej czy nad chłopakami z "New Girl" turlającymi się po kuchni w rolkach, sprezentowanych przez Jess, tak świąteczny odcinek "Modern Family" uważam za jeden z najlepszych ze wszystkich sezonów.

O co mi głównie chodzi? O to, co rodziny Pritchettów i Dunphy robią najlepiej - "chciałem dobrze, wyszło jak zawsze", w otoczeniu świąt Bożego Narodzenia, które chcieli sobie przyspieszyć. O połączenie Camerona z wiecznie zdystansowanym Jay'em, które wypada lepiej niż połączenie Jay'a z Philem (myślałam, że nie będzie to możliwe), który wiecznie walczy o szacunek i uznanie teścia. O Mitchella i jego drobiazgowość, która graniczy z zachowaniami psychotycznymi. No i Phila i kartę baseballową. Najlepsze jest to, że tym razem starają się wszyscy, nawet jeśli wolą nie sprawiać takiego wrażenia (Haley), każdy na swój własny sposób. Ta właśnie różnorodność osobowości i podejścia do życia sprawia, że ogląda się ich z czystą przyjemnością. Obsada to właśnie najmocniejsza strona. Najmocniejsza wśród reszty mocnych aspektów, wiadomo. Brakuje mi trochę wstawek z wywiadami (mam nadzieję, że twórcy powrócą do nich) już niebawem, ale może poświęcono je na rzecz przedświątecznego rozgardiaszu albo sceny, w której Cameron wręcza Jay'owi pełen wspomnień prezent. Chwała prawdziwej drama queen!

Od początku, od pierwszej sceny wiadomo, że to będą trochę wymuszone święta (nie ma to, jak planować kolację świąteczną opalając się nad basenem), jednak to wrażenie nie wykracza poza szklany ekran. Jako widz, nie odczułam tego. Mam nawet wrażenie, że w tym serialu nigdy nic nie będzie dla mnie wymuszone.

A śniegu na koniec to im cholernie zazdroszczę.

piątek, 23 grudnia 2011

Bajki nie dla mnie. Grimm 1x05-07



Zastanawiam się, ile odcinków będzie liczył pierwszy sezon. Zarzekłam sobie, że obejrzę chociaż pierwszy do końca i wolałabym chyba wiedzieć ile jeszcze mnie czeka. Zastanawiam się też, czy będzie w ogóle sezon drugi?
 
W trzech odcinkach pojawił się jeden ciekawy motyw - szczurołap z Hameln jako dj na nielegalnych imprezach, zwabiający tym razem nie dzieci, ale spragnionych wrażeń imprezowiczów. Nie mogło być jednak idealnie, bo nawet i szczurołap zostaje szczurołakiem, czy innym bajkowym pół-człowiekiem, i dostaje tę okropną komputerową mordę. Serio, nawet grafika na oficjalnej stronie jest biedna, co dopiero mówić o efektach. Charakteryzacji się nie czepiam, ale kiedy przychodzi czas na  przemianę, to wszelkie starania charakteryzatorów można równie dobrze wypierdolić przez okno. Nie rozumiem w ogóle, dlaczego każda postać z baśni musi od razu być pół-człowiekiem pół-czymś? Nawet Roszpunka! Szczurołap czy nasza biedna długowłosa mogli spokojnie obejść się tylko z magicznymi zdolnościami. Byłaby to miła odmiana od standardowego scenariusza, w którym Grimm widzi "prawdziwą twarz" podejrzanego/ofiary/świadka czy też hydraulika, a na końcu rozwiązuje sprawę "bo tak" i nikt nie pyta go o szczegóły.

Silas, grający Monroe'a, jak zwykle najlepszy ze wszystkiego i wszystkich. Wyraz jego twarzy, kiedy na końcu siódmego odcinka odnalazł "Roszpunkę" żywą i przytulił ją, wynagrodził mi wiele niedociągnięć. No i ta jego miniaturowa kolejka w salonie.

Wiem już, że nie, to nie będzie mój serial nigdy, a żałuję, bo pomysł wydawał się z początku świetny. Może dlatego tak trudno mi się definitywnie z nim rozstać?

czwartek, 22 grudnia 2011

American Horror Story: Afterbirth


Przyszła pora no pożegnanie się z kolejnym ukochanym serialem. Niestety, pożegnanie nie należało do najmilszych, ponieważ pan Ryan Murphy nie postarał się w ogóle. Ostatni odcinek powinien się nazywać American Suchar Story, dawno nie widziałam tak spieprzonego finału. 

Ben znajduje się na granicy szaleństwa. Nie dziwota, po tym co przeszedł w ostatnich kilku odcinkach- dowiedział się, że jego córka nie żyje dobrych parę tygodni a większość ludzi która go otacza to duchy, do których niedawno dołączyła jego żona. Zabiera dziecko od Constance i spaceruje bez celu po domu. Na każdym kroku towarzyszy mu Vivien, której jednak nie widzi, bo ta chce żeby jak najszybciej opuścił dom. Jednak Ben ma zupełnie inny plan- postanawia strzelić sobie w łeb. Vivien zmuszona jest do pojawienia się i jesteśmy świadkami pierwszego suchara, ckliwej sceny rodzinnej zawierającej dużo męskich łez (faceci lubią ryczeć w tym serialu) i dużo ckliwych frazesów o miłości i wartości rodziny. Żona i córka przekonują biedaka, żeby zabierał dziecko i uciekał jak najdalej od Murder House, w końcu daje się namówić. Jednak wychodząc z domu napotyka mniej przyjazne duchy, które (uwaga, suchar numer dwa!) go wieszają. Tyle z ucieczki z domu. 

Pani od nieruchomości nie próżnuje i chwilę później możemy zobaczyć jak zachwala żyrandole Tiffaniego nowej rodzinie, która jest zachwycona posiadłością. Szczęśliwe małżeństwo wraz z nastoletnim synem wprowadzają się do nawiedzonego domu. Sielanka nie trwa długo, bo pojawia się suchar numer trzy: "dobre" duchy postanawiają ich wypędzić z chaty zanim będzie za późno więc urządzają im noc pełną wrażeń. Rodzinka ucieka z krzykiem z posiadłości a Harmonowie przytulają się na werandzie, dumni z siebie i swojego diabelskiego planu. 

Oczywiście pojawia się też Tate, który już całkowicie oszalał. Próbuje zabić nowego nastolatka w domu, ponieważ widział jak Violet z nim rozmawia. Na szczęście sama Violet ratuje chłopaka odwracając uwagę Tate'a namiętnym pocałunkiem na do widzenia. A co z małym antychrystem? Zajmuje się nim oczywiście Constance. Ostatnia scena w odcinku dzieje się trzy lata po tych wszystkich wydarzeniach. Constance zwierza się fryzjerce jaka szczęśliwa jest z powodu nowego dziecka, widać że rozpiera ją radość że wreszcie ma normalne dziecko, które nie przyniesie jej wstydu czy nikogo nie zamorduje. Och, jak bardzo się myliła! Po powrocie od fryzjera zastaje swojego wnuczka/syna w pokoju z martwą nianią. 
Jaki ojciec, taki syn! 

Na informacje dotyczące obsady sezonu drugiego musimy czekać do lutego, natomiast jeśli chodzi o sam sezon drugi, wiemy już całkiem sporo. Pomysł uważam za GENIALNY! Całkiem nowa, świeża historia, jednak podobna fabuła i camea aktorów z sezonu pierwszego. Owszem, też jestem trochę zawiedziona że nie zobaczymy jak rozwinie się obecna sytuacja w Murder House, ale patrząc na ostatni odcinek może to i dobrze, że historia kończy się na Afterbirth.

Shameless 1x12: Father Frank, Full of Grace



Och, by to...
Od początku sezonu wiedziałam, że to serial "wykolejony", zarówno pod względem postaci, jak i tematów. Ale to, co zafundowano nam w ostatnich trzech odcinkach, przeszło moje pocięcie, oczekiwania i sama nie wiem co jeszcze. Bez mrugnięcia okiem porównuję to do najpikantniejszego fragmentu "Boardwalk Empire".

Mam wrażenie, że jedynymi osobami, które w tym serialu nie mają absolutnie niczego za uszami są Liam  (i to tylko dlatego, że ma dwa latka) i Carl (o dziwo!), najmłodsi. Nawet Debbie kombinuje za plecami rodzeństwa. Rozumiem, dla ich dobra, ale czy to nie trochę za dużo, jak na dziesięciolatkę? Cała reszta zawsze coś, wszędzie coś. Wradzają się w ojca, bądź uczą od niego. Na całe szczęście nie idą w ślady matki. Brawo, Fiona. Goku nie jest tego wart, if you ask me. Nie mówię, że policjant jest, ale to już inna sprawa. Rozmowa na drugi sezon.

No i Karen, robiąca karierę internetową. Nie lubiłam jej od samego początku. Telewizja stworzyła kolejnego rozpieszczonego bachora, którego muszę oglądać, a którego nienawidzenie nie wzbudza odpowiedniej satysfakcji, by ją spokojnie znosić. Kaprysy szesnastolatki wpędzają w depresję, problemy, psychozy i furię wszystkich wkoło niej, a ona nie ponosi najmniejszej konsekwencji za swoje czyny. Nawet Lip jej na końcu wybacza! Przy wiosennych roztopach, kiedy w końcu znajdą jej ojca, pewnie tylko wzruszy ramionami. Dziwka, w rzeczy samej.

Uff, teraz jestem na bieżąco i spokojnie dopisuję do ulubionych. Dawno bowiem nie zdarzyło mi się wydzierać z emocji podczas oglądania finału.

środa, 21 grudnia 2011

Hank Moody powraca



Co można powiedzieć po pierwszym odcinku? Stare dobre Californication. Hank Moody jak zawsze w formie- w ciągu ośmiu pierwszych minut rzuca dziewczynę, która krzyczy na całą restaurację że "wyruchał ją w dupę" (dosłownie i w przenośni) i prawie zalicza czarnoskórą piękność w samolocie. Niestety, starsza pani przeszkodziła im w baraszkowaniu. Hank jak zwykle nieświeży, skacowany i bez pieniędzy udaje się do LA coby go Runkle poratował. Runkle jak zwykle obślizgły i bardzo nieatrakcyjny odbiera go z lotniska razem ze swoim dwuletnim synem. Jadą odwiedzić Marcy, którą oczywiście nakrywają w łóżku ze Stephenem. Hank jedzie do jedynej kobiety, którą naprawdę kochał, żeby powypominać jej ich ostatni wspólny seks, a jej nowemu partnerowi pogrozić. Aha, Moody poznaje jeszcze nowego chłopaka swojej córeczki, którego wszyscy zdają się lubić- naprawdę nie wiedzieć czemu, bo chłopak jest takim cwaniaczkiem, że sama z chęcią bym mu przyłożyła. I co to za mówienie na "ty" do dopiero co poznanego ojca swojej dziewczyny? Ale pewnie nikogo to nie oburzyło, w końcu to Californication.

Niegrzeczne nastolatki to najmniejszy problem w tym serialu. Nie raz zastanawiam się nad proporcjami mężczyzn i kobiet oglądających Californication. Wśród moich znajomych przeważają mężczyźni, zakochani w Hanku Moodym a raczej w jego stylu życia. No bo czy ten gość nie ma po prostu zajebiście? Żyje z dnia na dzień, poznaje interesujących ludzi, imprezuje ile się da no i co chwilę moczy. Marzenie każdego faceta? :)
A dla brzydszych chłopaków też jest nadzieja! Bo mamy takiego Runkle'a który też zarabia kupę kasy nie robiąc prawie nic i rucha nie mniej niż Moody (w tym odcinku stuknęła mu setka, serdeczne gratulacje!)

Każdy bohater w tym serialu ma poważny problem ze swoją seksualnością, wszyscy żyją jak w jakiejś dziwnej hipisowskiej komunie. Osobiście nudzą mnie już serdecznie przygody Hanka przewidywalne jak kilo gwoździ, wszystkie sytuacje w które się wkopuje i jakimś cudem zawsze wychodzi z nich obronną ręką. To czemu wciąż oglądam ten serial? Błyskotliwe dialogi, barwne postaci (och Marcy, nikt tak nie rzuca mięsem jak ty!) no i te sytuacje, które jednocześnie irytując wciągają i zmuszają do obejrzenia kolejnego odcinka.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Czarna Żmija III i IV


Pragnę wspomnieć na początku, że za "Czarną Żmiją" stoją Ben Elton i Richard Curtis, twórcy wielu kultowych już seriali i filmów rodem z Wielkiej Brytanii. Curtis dodatkowo pracował z Rowanem Atkinsonem zarówno przy kinowych i telewizyjnych odsłonach przygód pana Fasoli oraz przy policyjnej "Cienkiej niebieskiej linii". Ten team gwarantuje pokłady humoru tym, którzy trochę utożsamiają się z każdym wcieleniem Edmunda Blackaddera.

Sezon trzeci - Hugh Laurie i Rowan Atkinson w rajtuzach, perukach, rozsiadający się na barokowych meblach. Co ciekawe jednak, kiedy teraz ten pierwszy kojarzony jest z cynicznym doktorem House, ten drugi przypisany jest w świadomości większości widzów jako pierdoła w tweedowej marynarce. Kiedy tymczasem zaczęło się na odwrót. To postać Lauriego, książę Jerzy, "ma mózg mały, jak rybia kuśka", podczas gdy lokaj, pan Blackadder, to cwany i złośliwy typ. Wyśmiewają wszystko - od parlamentu brytyjskiego, rozrzutności rodziny królewskiej, po najsławniejszych poetów tamtego okresu, przyjmujących dramatycznie przesadzone pozy nad kuflem taniego piwa (mój ulubiony motyw w sezonie).
Sezon czwarty - okopy podczas I Wojny Światowej. Hugh Laurie zadomowił się w obsadzie, powrócił do nas także Percy (Kochanie, znaczy się), którego bardzo brakowało mi w wydaniu "rozważnym i romantycznym". Blackadder próbuje wydostać się z okopu za wszelką cenę i jednocześnie uniknąć konfrontacji z lordem Łonogrzmotem (tak, znowu!), wplątując się przy okazji we wszystko, co można, od wystawiania musicalu po aferę szpiegowską w szpitalu wojskowym i niewolę u Czerwonego Barona.

Nie będę pisać więcej o aktorskiej obsadzie, bo pojawiają się właściwie ci sami ludzie - pani Richardson, pan Mayall, Stephen Fry, wspaniały zawsze i wszędzie. Widać za to znaczną poprawę scenografii, szczególnie okopy angielskie, wypadają nadzwyczaj wiarygodnie.

Trudno mi powiedzieć, które z wcieleń Blackaddera jest moim ulubionym. Z każdym sezonem jego humor się wyostrza, a postrzeganie świata i ludzi pozostawia coraz mniej do życzenia. Ale jeśli ktoś pomyśli, że Czarną Żmiję mogą polubić tylko ludzie zgorzkniali albo cyniczne dupki, to... no, to może nie do końca się z nim zgodzę, ale racji będzie miał trochę.

PS. Brawa dla Rowana Atkinsona za ołówki w nosie. Nie każdy potrafi utrzymać poważną minę i wypadać wiarygodnie z ołówkami w nosie i bielizną na głowie.

A father, a son, a serial killer - finał Dextera



Akurat, kiedy Jennifer Carpenter i Michael C. Hall postanowili się rozwieść, okazuje się, że Debra jest zakochana w swoim bracie. Bawiło mnie oglądanie sceny kiedy całują się we śnie Debry, ciekawe czy kręcenie takich scen przychodzi im z łatwością. Na love story raczej nie ma co liczyć, bo raz- jak wszyscy wiedzą (i jak co odcinek jest nam przypominane) Dexter nie jest zdolny do uczuć, a na pewno nie takich, jakich by od niego chciała jego siostra. Przybrana siostra. Dwa- Pani porucznik przyłapała swojego brata w akcji. Ciężko powiedzieć, czy ten sezon był dobry czy nie. Bardzo przypominał sezon z trójkowym. Dexter miał obsesję na punkcie dorwania mordercy, tak silną, że narażał życie swoich bliskich.

Irytujące były efekty specjalne, jeśli nie stać Was na takowe, lepiej w ogóle ich nie róbcie, bo to wygląda naprawdę tanio i kiczowato! Kolejny mankament- bliscy zza grobu. Czy ojciec naprawdę nie wystarczy? Sprowadzanie brata moim zdaniem było kompletnie bezsensowne, tym bardziej że jego wypowiedzi ograniczały się do tekstów w stylu "nudzę się", "Dexter, zabijmy wreszcie kogoś!", "Kodeks i kodeks, nudzę się". Na szczęście tak samo jak szybko się pojawił, tak samo szybko zniknął. Siostra Angela, który niańczy młodego chyba kompletnie nie ma życia, bo siedzi w mieszkaniu głównego bohatera całymi dniami a nie raz i nocami, kiedy jemu "coś wypadnie". Chyba to wszystko, co mam do zarzucenia szóstej serii.

To może teraz plusy. Zwroty akcji, dzięki którym serial chce się oglądać i z utęsknieniem czeka się na poniedziałek, gościnne występy (pozdro Mos Def! Bo za młodym Hanksem akurat nie przepadam), wciągające dochodzenie i monologi Dexa.
Jak głosi slogan, Dexter może być moim ulubionym seryjnym mordercą, jednak skończył się już szósty sezon i jak wiemy, mają być jeszcze dwa, a jemu ciągle udaje się wszystkich przechytrzyć, zawsze ma szczęście albo w ostatniej chwili potrafi pozbyć się jakiegoś istotnego dowodu swojej zbrodni. Ile jeszcze mu się będzie udawało? Ostatni odcinek pozostawił wiele pytań. Chyba tak naprawdę wszystko będzie zależeć od Debry. Będzie udawała, że o niczym nie wie? Dołączy do Dextera i stworzą morderczy duet? A może zostanie sprzątnięta przez swojego brata? Niestety, na odpowiedź trochę trzeba będzie poczekać.

Rodzina, ach rodzina! Shameless US


Czasami bezsenne noce owocują ciekawymi pomysłami. W moim przypadku było to obejrzenie pilotowego odcinka "Shameless" (US). Potem poszło, jak z górki.

Jeśli ktoś, tak jak ja, przepada za Ameryką z perspektywy płonących samochodów, zepsutych drzwi od pralki zamykanych za pomocą krzesła, jasnego pełnego wypijanego do śniadania i bezczelnego obrabiania wszystkich uczciwszych, to "Shameless" jest serialem dla niego. Amerykanie nie muszą mieszkać w przyczepie kempingowej na południu Stanów, by zalewać się w trupa i zasypiać na podłodze w salonie. Równie dobrze mogą to robić w wielkim mieście. Taki jest Frank Gallagher, a w jego roli genialny William H. Macy. Podczas gdy on siedzi w barze i zachlewa się, narzekając na rząd i brak pracy, cała gromadka jego pociech stara się zająć sobą i zdobyć jakieś pieniądze na utrzymanie. Strach pomyśleć, co by było gdyby musiały zmarnować jego pieniądze na wódę, kupując jedzenie albo płacąc rachunki.

Ale nie tylko Macy jest przekonujący w swojej roli. Całe rodzeństwo Gallagherów, zaczynając od Fiony, a kończąc na Carlu (najmłodszego nie liczę, bo nie ma zbyt dużo do grania jako dwulatek) wypadają świetnie. Każde z nich jest warte uznania za coś. Na placach jednej ręki mogę policzyć chwile, kiedy najstarsze z nich straciły kontrolę albo rozkleiły się i jak młodzi aktorzy wiarygodnie przy tym wypadli. Jak świetna jest Debbie, którą kojarzę z krótkiej roli w "Boardwalk Empire". Chociaż Supermana mogła sobie darować, to najpierw stawia dobro rodziny, niż własne. Dziękuję też twórcom za zatrudnienie Joan Cusack. Zawsze była świetna, jako postać lekko neurotyczna, ale jako cierpiąca na agorafobię mamuśka z "pudłem zabawek", wypada mistrzowsko.

Na plus oceniam także czołówkę. Na plus oceniam bezceremonialność. Jeśli pokazanie męskiej pały jest koniecznie, to ją pokażą. Kiedy umieszcza się już scenę jak pijany ojciec łamie synowi nos waląc mu z czachy, niespecjalnie trzeba się wstrzymywać. Widzowie i tak pewnie czują się juz wystarczająco nieswojo. Bo tak sobie na koniec myślę o tytule. Gallagherowie, z Frankiem na czele, nie mają wstydu. Kradną, kłamią, kantują, wykorzystują słabszych, piwa nie pija tam tylko dwulatek i chyba tylko on nie miał problemów z prawem. Frank prowadzi w zestawieniu, a reszta dotrzymuje mu kroku. Ale widzowie też są bezwstydni, śmiejąc się z alkoholizmu, biedy i zaniedbywania dzieci.

niedziela, 18 grudnia 2011

Czarna Żmija I i II


Brytyjczycy mają jednak świetne poczucie humoru. Potrafią tak obśmiać swoje najbardziej znane i najważniejsze postacie historyczne w taki sposób, że nawet po prawie trzydziestu latach i niezliczonych powtórkach będzie to śmieszyło. "Czarną Żmiję", podobnie jak wiele innych brytyjskich seriali, dawkowano po sześć odcinków na epokę. Krótko, ale wyjątkowo smakowicie.

Pierwszy sezon - średniowiecze. Pierwszą Czarną Żmiją jest Edmund, pierdoła we fryzurze "na garnek". Drugi syn, z charakterystyczną dla nich chęcią na przejęcie tronu. Mamy tu wszystko, od aranżowanych małżeństw i oskarżeń o czary, po krucjaty i walkę z 10 tysiącami Turków za pomocą nożyka do owoców.
Drugi sezon - Złoty Wiek. Na tronie Elżbieta I, która koronę ma cięższą niż móżdżek, a u jej boku kręci się drugi Blackadder. Z tą różnicą, że tym razem nie jest to kolejne wcielenie Rowana Atkinsona jako pana Fasoli, niezdary, który więcej macha rękoma i mlaszcze, niż gra. O nie, ten Blackadder jest cynicznym dupkiem z zawsze eleganckim zarostem i kolczykiem z perłą.

Nie jest to na pewno serial jednego aktora, chociaż pokazuje Atkinsona z zupełnie innej strony. Bardzo często po emisji "Czarnej Żmii" z wielkim zadziwieniem stwierdza się, że Atkinson to nie tylko pan Fasola czy Johnny English. Role gościnne także są pierwsza klasa: Miranda Richardson, Hugh Laurie, Stephen Fry, Brian Blessed (który chyba urodził się z takim zarostem, by grać królów, hrabiów czy baronów), Rik Mayall. Zawsze wspaniali Tony Robinson i Tim jako McInnerny jako Baldrick i Percy Percy z łatwością dotrzymują kroku Atkinsonowi.

Można by doczepić się braku inwencji jeśli chodzi o stroje, czy wnętrza (chociaż to była bardziej kwestia finansów, ale wiadomo, że znalazłby się ktoś, kto by się przyczepił). O to, że kiedy lord Łonogrzmot (tak, tak) wyrzuca Percy'ego przez drzwi, cała sala tronowa się trzęsie, a drzwi rozpadają się, bo są zrobione z gipsu. Sala tronowa, w której mieści się ledwo pięć osób, nawet jeśli dwie siedzą. Że ograniczają się ledwo do dwóch pomieszczeń, czy jednej królewskiej sukni. To jest mało ważne, bo scenariuszem i barwnymi postaciami serial nadrabia i to bardzo.

Następnie, doktor House w pudrowanej peruce.

czwartek, 15 grudnia 2011

American Horror Story 1x11: Birth



Koniec pierwszego sezonu American Horror Story dobiega końca, duchów przybywa w zastraszającym tempie. Jak oni się tam wszyscy mieszczą? Ale do rzeczy- wszyscy domownicy cieszą z powodu zbliżającego się wielkimi krokami porodu. Najlepiej by było, gdyby z pochwy Vivien wyszła cała drużyna piłkarska, ponieważ kandydatów na rodziców jest wielu. Violet chce się pozbyć niektórych z nich- padło na parę gejów. Constance sprowadza do domu panią medium (która jest wyjątkowo cięta na Tate'a, ktoś wie czemu?), ta tłumaczy Violet jak pozbyć się upierdliwych dusz. Nastolatka odprawia misterny rytułał paląc rzeczy należące do pary i wykrzykując jakieś zaklęcia. Niestety, to nie pomaga, chyba, że było to zaklęcie na zdradzanie sekretów- Violet dowiaduje się, kim jest Rubber Man i kogo, oprócz grupy nastolatków zabił jej chłopak. Jak możemy się domyślić, nie jest tym specjalnie zachwycona.
W tym samym czasie do domu przyjeżdża Ben z Vivien, coby zabrać córkę z upiornego domu. Niestety, nie jest to takie proste, młoda nie może opuścić posiadłości. Ojciec nie daje się tak łatwo przekonać, więc Violet jest zmuszona wyznać mu prawdę. Ciężko powiedzieć, na ile jej uwierzył. Widok domu wywołuje u Vivien skurcze porodowe. Oczywiście nagle wszystkie telefony padają i nigdzie nie ma zasięgu a Constance zawsze pojawia się w odpowiednim miejscu i o odpowiedniej porze. Pomaga rodzącej kobiecie wejść do domu, a raczej zaciąga ją tam siłą. Jak już wspomniałam, żadne telefony nie działają, więc na karetkę nie ma co liczyć. Na szczęście dom zamieszkuje duch ginekologa i dwóch pielęgniarek! Cała trójka pomaga przy porodzie. Scena porodu jest pokazana bardzo szczegółowo, więc tutaj nie będę się specjalnie nad tym rozwodzić. Koniec końców jedno dziecko nie przeżyło- przypuszczam, że to dziecko Bena. Zadba o nie pani Montgomery. Drugie natomiast (dziecko Tate'a) znalazło się w rękach Constance. Niestety, Vivien nie przeżyła porodu, wykrwawiła się na śmierć.

Dużo wydarzyło się w tym odcinku, a to nie koniec! Violet zrywa ze swoim ukochanym. Wygarnia mu, że zgwałcił jej matkę i uświadamia mu, dlaczego nie żyje. Tate oczywiście nie przyjmuje tego zbyt dobrze i zaczyna płakać (apropos- uwielbiam chłopaka, ale litości, ile można ryczeć? Bo on się mazgai non stop. Nie było w tym odcinku chyba ani jednej sceny w której nie płakał. Chłopie, weź się w garść.) Nie zmiękcza tym jednak serca dziewczyny, która zamyka oczy i każe mu zniknąć.

Jak możemy zobaczyć w sneak peaku z odcinka finałowego (tutaj), Tate tak łatwo nie odpuści. Co się stanie z Benem i dzieckiem? Jaki plan mają scenarzyści na drugi sezon, wprowadzi się po prostu nowa rodzina?

Golden Globes


środa, 14 grudnia 2011

"Przed" pana Coopera. Kitchen Confidential


Każdy aktor ma w dorobku coś, co uczyniło go troszkę bardziej rozpoznawalnym, nim przydarzyło mu się coś, co zrobiło z niego gwiazdę. "Przed" Bradley'a Coopera nosi tytuł "Kitchen Confidential" i, niestety, liczy sobie tylko jeden sezon. Pomysł oparty jest na książce Anthony'ego Bourdaina, jednego z najlepszych szefów kuchni na świecie, który jest także pierwowzorem głównego bohatera - Jacka.

To opowieść o utalentowanym szefie kuchni, który łącznie z talentem pielęgnuje zamiłowanie do wódy, kobiet, awantur i nielegalnych używek. Przez kompilację tych czterech składników jego akcje mocno spadają, musi zatem chwycić się ryzykownej roboty w nowo otwieranej restauracji, żeby wyjść na prostą i na nowo zyskać sobie przychylność nowojorskiego świata kucharzy i restauratorów. A pomaga mu w tym niesamowity entourage: między innymi Cromartie z ostatniego "Terminatora", Xander z "Buffy", pan Sulu z nowego "Star Treka" i dr Sweets z "Kości". Każdy z nich jest indywidualistą, każdy z nich pracował wcześniej z Jackiem i nie boi się powiedzieć mu, co myśli, a to skutkuje konfliktami napędzającymi fabułę.

Serial ma jeden z lepszych pilotów, jakie kiedykolwiek oglądałam. Wszystko jest odpowiednio przedstawione, nie dłuży się, ale też nie rzuca nas od razu w "tu i teraz", tylko tłumaczy, że to z własnej winy bohater znalazł się w takim, a nie innym położeniu. Świetny montaż, narracja Coopera w tle, bezkompromisowe podejście do tematu. No i pokazanie restauracji od tej drugiej strony. Ale trochę inaczej, niż w głupich komediach spod znaku Dane'a Cooka i jemu podobnych.

A jaki był powód mojego zainteresowania tym serialem?
ŻARCIE! To serial o przygotowywaniu, podawaniu i konsumowaniu ŻARCIA.
Oczywiście, jest też o ludziach, którzy się tym zajmują i o ich życiu, problemach, o dosyć ciężkiej, muszę to powiedzieć, pracy w restauracji. Ale głównym powodem, dla którego zaczęłam go oglądać było jedzenie. Dzięki temu jednak odkryłam niezły serial. Do polecenia nie tylko fanom Bradley'a, czy dobrej kuchni.

PS.
Polski tytuł brzmi "Kill Grill". Yay, polska szkoła tłumaczeń!

wtorek, 13 grudnia 2011

Bajki nie dla dzieci. Grimm 1x1-4


Czuję się dzisiaj trochę baśniowo (prawdopodobnie skończy się to oglądaniem „Alicji w krainie czarów” dzisiejszego wieczoru). I z tej właśnie racji postanowiłam dać drugą szansę serialowi „Grimm”.

Pierwszą dałam jakieś dwa tygodnie temu, oglądając pilota. Pomysł wydał się oryginalny, chociaż mniej więcej w tym samym czasie pojawił się inny serial mieszający bajki w rzeczywistością – „Once Upon a Time”. Tu jednak robią to w mniej kolorowy sposób, bo przecież opierają się na jednych z bardziej mrocznych i okrutnych baśni – tych spod pióra braci Grimm. O dziwo, „Grimm” nie jest w tym serialu nazwiskiem, główny bohater nie jest potomkiem żadnego z braci. Odziedziczył za to zdolności do rozpoznawania w tłumie zwykłych ludzi istot nadprzyrodzonych. „Grimm” w tym serialu to zabójca potworów, tych złych oczywiście. Obdarzony zmysłem oraz wiedzą i sprzętem otrzymanym od swojej ciotki, detektyw Nick Burckhardt musi pewnego dnia stawić czoło czemuś, czego wcześniej nie znał.

No tak, pomysł świetny. Ale jak z wykonaniem? „Spożyłam” jak na razie cztery odcinki, wliczając w to pilotażowy, i muszę przyznać, nie zapowiada się kolorowo.

Racja, są świetne motywy – wielkie złe wilki (polujące tylko na "czerwone kapturki") itrzy niedźwiadki mieszkają głęboko w lesie, satyry, chociaż niezbyt atrakcyjne i niskie, są największymi podrywaczami, a flash-moby to tak naprawdę roje pszczół (to chyba mój ulubiony szczegół). Silas Weir Mitchell pojawia się w powracającej roli jednego z wilkołaków a zarazem comic-relief sidekicka głównego bohatera. Większość, jak czytam komentarze na jego profilu, zna go z „Prison Break”, ja jednak uwielbiam go za Donny’ego Jonesa z „My Name is Earl”. Wariata z Jezusem wytatuowanym na klacie.

Jest krew. Trup może jeszcze gęsto się nie ściele, ale po tym, co widziałam, myślę, że jak się tak stanie, nie będzie to CSI-pretty. I mówię to w pozytywnym znaczeniu. Widać po czołówce, że twórcy bardzo chcą wejść w mroczną stronę baśni.

Ale niestety.

Poza Mitchellem nie mogę powiedzieć nic dobrego o aktorstwie. Wydaje mi się, że główny bohater miał być typowym everyday guy’em, nie wyróżniającym się specjalnie z tłumu, ale nie jestem mu w stanie w to uwierzyć. Tej postaci mocno czegoś brakuje i nie mówię tutaj o jakichś specjalnych zdolnościach, nadnaturalnej sile czy powalającym refleksie, skoro już ma polować na potwory. Mam wrażenie, że rozwiązywanie spraw bardziej mu się przytrafia, a nawet, że jego partner zaczyna też tak podejrzewać. Nie będę wspominać o reszcie, o Hanku, o narzeczonej Nicka, ani nawet o ciotce, która wprowadza go w tajemniczy świat, na który w pewien sposób został skazany. I tak szybko się o nich zapomina, chociaż pojawiają się w każdym odcinku.

No i efekty specjalne. Naprawdę, naprawdę, naprawdę chciałam zobaczyć porządne przemiany tych wszystkich wilkołaków, niedźwiedziołaków, ludzi-pszczół i tak dalej, z ludzkiej formy w swoją normalną, ale nie dane mi było. Nie wiem, czy to kwestia budżetowa, czy muszą na pysk wywalić speców od grafiki, ale to, co nam prezentują w tym serialu woła o sprawiedliwość, a nawet zemstę. Gdyby to było dobre, porządnie zrobione, może i miałkiego Grimma dałoby się znieść.

Nie daję jednak jeszcze za wygraną. Kolejny odcinek ma tytuł „Danse Macabre” i oby wypadł lepiej niż poprzednie.

American Horror Story 1x10


Amerykański horror trzyma poziom. Niespodziewane zwroty akcji to to, co lubię narbajdziej- z jednej strony można było snuć domysły, że Violet po próbie samobójczej nie wróciła już do świata żywych- w końcu nagle zaczęła widzieć wszystkich umarłych, czuła się inaczej. Ale scenarzyści sprytnie manipulowali nami, ukazując Violet biorącą czynny udział w życiu rodziny (czyt. kłótnie i ciągłe pretensje do rodziców).

Po raz kolejny wróciliśmy do roku 1994. Nie ukrywam, że rodzina Langdonów to mój ulubiony wątek. Na początku odcinka jesteśmy świadkami kolacji w rodzinnej atmosferze, którą z powodzeniem psuje Tate. Wyrzuca matce, jak bardzo jej nienawidzi, a Larremu przyznaje że wie, że zabił jego brata. Biedny Larry, już następnego dnia dowiaduje się jak Tate ma zamiar pomścić swojego braciszka.

Constance to bardzo skomplikowana postać. Pełna mrocznych sekretów. Jednocześnie bardzo tragiczna- straciła wszystkie dzieci, każdy mężczyzna albo ją zostawiał, albo ginął... albo został podpalony przez jej syna. Co teraz się z nią stanie? Została sama jak palec. Może będzie chciała zabrać dzieci Vivien? Ale czy one przypadkiem nie są zarezerwowane dla pani Montgomery?
Rubber Man znów wkracza do akcji. Jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem- chwile przed tym jak Ben mdleje, zdejmuje mu maskę i uświadamia sobie, że chłopak jego słodkiej córki jest jednocześnie ojcem dziecka jego żony (dżizas, to brzmi jak Moda na Sukces!). Tak więc obawiam się o naszych nastoletnich Romea i Julię. Ich wieczną miłość może zburzyć Ben, kiedy (i jeśli) się ocknie. Zresztą sama Violet nie wyglądała na zachwyconą perspektywą grania w scrabble do końca świata. Dziewczyno! Jak nie chcesz, ja się zaopiekuję tym socjopatą :)

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Starcie oczekiwań - "Gra o tron", sezon II


"Gra o tron" jest takim serialem zaadaptowanym z książki, na który czekało mnóstwo fanów. Czekało z pełną radością, z największym zniecierpliwieniem. Spora większość, w tym ja, nie miała wielkich wątpliwości co do twórców, czy pretensji obsadowych. Ok, ten czy tamten aktor nie podchodził moim wyobrażeniom, ale wiadomo, że to już tylko kwestia gustu. Kiedy słyszy się, że jedną z ulubionych książek robić będzie HBO, odpowiedzialne za najlepsze seriale kostiumowe ostatnich lat, a sam autor jest współproducentem, człowiek śpi jakoś spokojnie.
A teraz nadszedł czas zapoznać się z tym, co nam zgotowano na drugi sezon. Wiem, premiera dopiero w kwietniu, ale już od jakiegoś czasu znamy większość obsady, nowe postaci i zmiany wśród aktorów (tak, będę tęskniła za "tamtym Górą"). Widzieliśmy już pierwsze teasery, pierwsze zdjęcia oficjalne i ujęcia z planu. I tak, jak do pierwszego sezonu podchodziło się niemal bezkrytycznie, tak teraz już można mieć jakieś "ale".

Jakie są zatem moje "ale"? Sądzę, że powtórzę to, co czytelnicy prozy George'a R. R. Martina pomyśleli, słysząc o niektórych decyzjach Benioffa i Weissa.

Pod koniec pierwszego sezonu już wiedziałam, że największym ich błędem (poza dziwnie zaprojektowanym Winterfell) było zrezygnowanie z postaci Blackfisha, stryja Catelyn, który został jednym z najlepszych doradców jej syna. Teraz jednak wiadomo, że cały ród Tullych, łącznie z Riverrun, nie pojawi się w drugim sezonie, a najpewniej w ogóle w całym serialu. Podobnie ma być z Meerą i Jojenem Reedami, rodzeństwem znad Szarej Wody. To kolejni ważni bohaterowie. Kto wie, czy nie ważniejsi niż Tully. Bez nich Bran i Rickon będą zdani tylko na Oshę. Rozumiem, że to twarda babka, ale nawet jej może nie starczyć sił na to, przed czym staną mali Starkowie.
Znana z "Tudorów" Natalie Dormer otrzymała rolę Margaery Tyrell. I rozumiem, rola Anny Boleyn wyszła jej bardzo przyzwoicie (w ostatnim odcinku nawet zrobiło mi się jej szkoda), nie rozumiem tylko dlaczego, mając lat ponad 30, gra szesnastolatkę. Fakt faktem, "Gra o tron" postarzała znacznie swoich bohaterów, zaczynając już od poczciwego Neda, ale ten numer to o szesnaście lat za wiele.
Pokazana zostanie kampania Robba w o wiele szerszym polu, niż było to w książce. Zgroza mnie chwyta na myśl, że może zostanie to pokazane z jego perspektywy. W książce właśnie to było jedną z wielu niesamowitych rzeczy, że ze wszystkich królów, żaden nie miał własnych rozdziałów, a ich rozterki i decyzje oglądaliśmy z perspektywy wiernego sługi, zatroskanej matki czy cynicznego wuja. Przy robbowej kampanii pojawia się jeszcze jedno pytanie: kosztem czyich scen to zrobią? Żadnym sekretem nie jest też "Jeyne" bez nazwiska, którą grać ma Oona Chaplin. Jeśli ktoś nazywa na twitterze Richarda Maddena "my hubby" i nie ma dwunastu lat, żeby być Jeyne Poole, to jest to na pewno panna Westerling. Nie za szybko?
No i najmniejsza rzecz, której można się czepić: czy naprawdę niektórzy pomylą Oshę, dziką kobietę, która przebywa w Winterfell i jest tam bardziej więźniem niż gościem, z Ashą Greyjoy, córką Żelaznych Wysp i kapitanem na własnym okręcie? Trzeba koniecznie zmieniać tej ostatniej imię na Yarra?

Ale, żeby nie było, że tylko marudzę. Czekam na wiele rzeczy z entuzjazmem równie mocnym, jak na cały pierwszy sezon.
Czekam na Żelazne Wyspy, czekam na lorda Balona, jego córkę oraz innych Żelaznych. Na wyprawę Theona, by wreszcie ktoś postawił go do pionu. Czekam na sceny w Harrenhall, bo z tego zamczyska na pewno będzie niesamowity widok. Jeśli czekam na sceny tam, to czekam na Aryę, cudowną i uszytą niemal do tej roli Maisie Williams. Czekam na Czarny Nurt i dziki ogień, na Tyriona, który zacznie zamiatać w całej stolicy ze swoimi dzikimi u boku. Tu czekałabym też na małe zmiany wśród grających wodzów górskich klanów aktorów, ale nie sądzę, żeby Weiss i Benioff czytali tego bloga.
Liczę na to, że Joffrey będzie tak odrażający i okrutny, jak powinien. Oraz, że Jack Gleeson zniesie lepiej tę całą antypatię, jakiej stał się celem. Albo że chociaż odpłacą mu miejscem na jakiejś liście świetnych czarnych charakterów. Liczę też na to, że jego matka w końcu zacznie mówić głośniej i będzie tą choleryczną Cersei z książki, na którą czekałam dziesięć odcinków. Czekam na Jaqena. Wydaje mi się, że ta rola, chociaż niezbyt długa, może być niezłym wyzwaniem dla Toma Wlaschihy, chcę zobaczyć, jak się w niej sprawdzi. Nie spodziewam się, żeby miał faktycznie czerwono-białe włosy, ale Jaime'mu zredukowanie fryzury wyszło na dobre.
Zachwycona jestem doborem Liama Cunninghama do roli Cebulowego Rycerza. Czułam też w kościach, że gdzieś w tym serialu znajdzie się miejsce dla Roy'a Dotrice. Mamy dobrze zapowiadającego się Roose'a Boltona i Brienne "Ślicznotkę".
I czekam na Sandora. Tak, ja z tych jestem. Chociaż każe mi to też, niestety, czekać na Sansę. Tak, z tych jestem też.

Czy czekam na Daenerys? Nie ma już khala, ale ma smoki. Trudno mi zdecydować.
Na pewno czekam na to, żeby serial nabrał jeszcze większego rozpędu.

To the Lost: Boardwalk Empire season finale



Stało się, co się miało stać. Nadeszło nieuchronne. Syna marnotrawnego spotkała kara. Jednak przez cały odcinek dałam się zwodzić za nos i uwierzyłam, że Nucky jest w stanie dać szansę Jimmiemu. Ale od początku - Jimmiemu przez cały sezon nic nie szło gładko. Przejęcie Atlantic City nie poszło tak łatwo, na współpracowników nie można było liczyć, zamach na Nucky'ego się nie udał, wrogów ciągle przybywało. Kiedy jeden z nich zastrzelił jego żonę, Jimmi już wiedział, że to wszystko go przerosło. Dotknął dna, był zdesperowany- wiedział, że jedynym wyjściem z sytuacji jest błaganie Thompsona o wybaczenie. Bardzo naiwne z jego (i mojej) strony było uwierzenie, że gdy Nucky będzie musiał wybierać między Jimmim a swoim bratem, wybierze Darmody'ego. Co stanie się z małym Tommym? Czy Gillian będzie chciała pomścić śmierć syna, dołączy do niej Richard?


Mało agenta Van Aldena. Ale przynajmniej wiemy, że zobaczymy go w trzecim sezonie. Margaret, która staje się coraz bardziej irytująca, chyba trochę przystopuje. Kiedy Nucky jej mówi, że Darmody postanowił wyjechać z miasta, na jej twarzy widać przerażenie. Dobrze wie, że chłopak, którego traktował jak syna znajduje się już sześć stóp pod ziemią. Będzie się bała podskakiwać swojemu mężowi.

Dużo pytań i domysłów, a na odpowiedzi trzeba będzie poczekać bardzo długo. Jedyne co nam pozostaje, to podumać jeszcze trochę nam ostatnim odcinkiem, niekoniecznie zapłakać nad Darmodym, ale obowiązkowo za niego wypić.
To the lost.

Cold Winds are Coming

czwartek, 8 grudnia 2011

Once Upon a Time 1x01



Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami królewna Śnieżka brała ślub ze swoim ukochanym księciem. Gośćmi na ślubie, oprócz krasnoludków były postaci z innych bajek, wszystkie wzruszone szczęściem młodej pary. Brakowało tylko jednej osoby... taaak, zła królowa nie została zaproszona. Ale jak to z królowymi bywa, na dodatek złymi- nikt im nie będzie mówił, gdzie mogą chodzić, a gdzie nie. No więc zła królowa wpadła na ślub grożąc wszystkim, że rzuci na nich okropną klątwę, przez którą zapomną o wszystkim- kim są i kogo kochają i będą tak żyli w nieskończoność. Jak to bywa ze złymi królowymi, obietnicy dotrzymała.

W drzwiach Emmy Swan, w dniu jej dwudziestych ósmych urodzin, pojawia się dziesięcioletni chłopiec, który oznajmia jej, że jest jej synem którego oddała zaraz po porodzie. Emma z wizyty nie jest specjalnie zadowolona, więc odwozi bachora jak najszybciej do jego domu. Po drodze młody jej tłumaczy, że musi zostać w jego mieście, ponieważ Emma jest jedyną osobą która może pomóc postaciom z bajek odzyskać pamięć, bo, jak się okazuje wszystkie zostały uwięzione w jednej miejscowości.

Tak mniej więcej można opisać fabułę Once Upon a Time, całkiem oryginalnego serialu w jesiennej ramówce. Matką adopcyjną okazuje się być zła królowa, która na dzień dobry proponuje Emmie... cydr jabłkowy :) a w całym domu, na każdym stole możemy zobaczyć piękne miski wypełnione apetycznie wyglądającymi jabłkami. Królewna Śnieżka jest natomiast nauczycielką, którą uwielbiają zwierzęta- fajowa scena w klasie, kiedy Śnieżka trzyma w rękach niebieskiego słowika subtelnie odwołuje się do klasycznej bajki (dobrze, że nie zaczęła śpiewać). Spotykamy też na chwilę Geppetto i dowiadujemy się, że jest nieszczęśliwym człowiekiem, ponieważ nie doczekał się potomka. Koniec końców Emma postanawia zostać "tylko na tydzień". Jestem bardzo ciekawa, w jakich okolicznościach przyjdzie nam poznać inne postaci. Aha, a przygłupawego sługsa złej królowej gra Gus z Breaking Bad (Giancarlo Esposito). Bardzo miło ogląda się go w innej roli.

wtorek, 6 grudnia 2011

O "How I Met Your Mother" (7x12)


 Często zastanawiałam się, na czym polega wielki fenomen "How I Met Your Mother". Czy cały serial "ciągnie" głównie na oczekiwaniu na rzeczoną matkę? Czy chodzi o one man show, tworzone przez Barney'a, tak jak "Dwóch i pół" było serialem Charliego Sheena?

Niekoniecznie ciekawe wątki romansowe czy często na siłę wypowiadane żarty nie powstrzymały mnie jednak od oglądnięcia wszystkich poprzednich sezonów i śledzenia obecnego, siódmego. Co prawda nie dałabym rady obejrzeć powtórek, tak jak zdarza mi się z innymi sit-comami, ale przy obecnie trwającym sezonie coś się zmieniło. I to zmieniło na lepsze.

Otóż od pierwszego odcinka jestem więcej niż zaciekawiona tym, co się wydarzy! Wrażenie robią nie tylko wiążące się i przeplatające historie, czy też jakiś lepszy poziom żartów. Sytuacja między Robin i Barney'em, którzy nie tyle nie mogą, ale też nie do końca chcą się ponownie zejść. Stopniowo zmniejszające się mieszkanie Lily i Marshalla stało się moim ulubionym symbolem, zaraz obok kanapek do palenia.
A teraz, nadszedł grudzień, sezon świąteczny we wszystkich serialach komediowych, a także zagęszczenie atmosfery po informacji o ciąży Robin.

Już jakiś czas temu czytałam o pomyśle scenarzystów na zmianę narratora z Teda na Robin, o blond dziecku, które będzie słuchało jej historii. Nie mogłam za to wykombinować, jak mogliby pociągnąć dalej ten wątek. Użyłabym nawet słowa "wybrnąć", bo nie brzmiało to na łatwy motyw.

I twórcy i aktorzy jednak zaskoczyli mnie bardziej, niż mogłam się spodziewać. Robin kompletnie opanowała odcinek, reszta wydawała się tylko zapychaczami. I tym razem wydała mi się o wiele bardziej dojrzała, niż przez poprzednie sezony, kiedy była współlokatorką albo kumpelą od laser tag i palenia cygar. Słodko-gorzki smak zdominował cały odcinek, a zakończenie nawet mnie przygnębiło. Nieważne, co powiedziałby na końcu Ted, i tak będę widzieć tam tylko Robin na ławce w parku. Z jakiegoś powodu nowy smutny motyw w serialowej historii.

Jak matka z synem, czyli Boardwalk Empire 2x11


Darmody's know how to party

Co za odcinek. Za co uwielbiam seriale HBO? Za to, że postaci są tam prawdziwe. Jak ludzie, którzy nas otaczają zmieniają się, mają swoje słabości, nie zawsze są w porządku. Niestety, po tych wszystkich serialach i tak ślepo wierzyłam w Jimmiego, jego czystą miłość do Angeli i, mimo tych wszystkich morderstw, niewinność. Oj, jak bardzo się myliłam. Niezrównoważona psychicznie matka+ duża ilość whiskey = najlepsza scena seksu w serialu.
Nie potrafię sobie wyobrazić (może i dobrze), w jak chorych relacjach muszą żyć matka i syn, żeby wylądowali w łóżku. I nawet po czymś takim, synuś Jimmi chyba nie ogarnia, że zrobił coś złego (no w końcu mamusia w łóżku mu powtarzała, że wszystko jest okej) i wraca do niej, pozwala sobą pomiatać, manipulować jego związkiem i zarządzać interesami. Tak trzymać, panie Darmody. W ciągu minuty z największego badassa Boardwalk Empire zmieniłeś się w największego zboczonego pantofla. Kiedy Gillian wchodzi po schodach z małym Tommym i mówi o tym, jak to dzieci szybko rosną, jedyne co miałam przed oczami, to scenę w której babcia zacznie się dobierać do swojego wnusia kiedy tylko będzie to możliwe.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...