wtorek, 25 czerwca 2013

BBC One presents: White Queen


Wojna Dwóch Róż i jej konsekwencje to jedno z ciekawszych wydarzeń w historii. Pewnie też dlatego tak często ta historia brana jest "na warsztat" w dokumentach, filmach pełnometrażowych i serialach. Nawet twórca "Gry o tron" przyznaje się do mocnej inpiracji konfliktem Lancasterów i Yorków. Pewnie dlatego internauci opisują najnowszą produkcję ze stajni BBC słowami: "taka Gra o tron, tylko bez cycków".

Kobiecych atrybutów właściwie tam nie widzimy, chyba że są subtelnie osłonięte prześcieradłem. Jest za to mnóstwo, całe wielkie mnóstwo romantycznych uniesień i głębokich spojrzeń w oczy. Mamy miłość od pierwszego wejrzenia, potajemny ślub i potajemnie przekazywane listy. Są schadzki w ukrytej w lesie chatce, na które główna bohaterka mknie jak na skrzydłach, chociaż jej wybranek na pierwszej randce próbował ją zgwałcić. Jest w końcu i teściowa, która już od pierwszej chwili zapałała nienawiścią do naszej drogiej, wolnej duchem, sprytnej i rezolutnej Elizabeth.

Przed premierą pilotowego odcinka byłam nawet zaciekawiona - historyczne seriale o Wielkiej Brytanii lubię i chętnie oglądam. Kiedy jednak natrafiłam w opisie tego serialu na nazwisko Philippy Gregory, od razu wiedziałam, że nie będzie dobrze. Pani Gregory odpowiedzialna jest między innymi za "Kochanice króla" - średnią książkę, z której wyszedł mierny film, po którym zarówno Natalie Portman, jak i Scarlett Johansson, stały się dla mnie nie do zniesienia.

Nie chciałabym powtarzać tyrady, o szczegółach scenografii i wyglądu bohaterów, jaką zrobiłam przy "Demonach Da Vinci", ale tu sytuacja się powtarza. Scena przybycia Elizabeth na królewski dwór może i jest znacząca, ale staje się zabawna, kiedy widzimy współczesne barierki przy schodach albo ciągnące się przez podwórze rury. Podobnie kiedy główni bohaterowie paradują bez nakryć głowy, które - jestem pewna - w tamtych czasach na dworach były konieczne. Inaczej widz nie pozna, że Elizabeth jest prawdziwie wolnym duchem, za którego miłosnymi uniesieniami będziemy podążać niemalże tak ślepo, jak za jej rozwianym (na panieńską modłę?) blond włosem. Przecież każda wdowa w tamtych czasach nosiła się w taki sposób.

Odgrywająca główną rolę Rebecca Fergusson za bardzo przypomina mi Joy z "My Name Is Earl" bym mogła brać ją poważnie. James Frain gra kolejną szarą eminencję na królewskim tronie, a im mniej skojarzeń Roberta Pugh z "Grą o tron" będziecie mieć, tym lepiej. Reszta obsady w ogóle nie zapada w pamięć, pojawiając się jako mało barwne tło dla powłóczystych spojrzeń, które Elizabeth posyła dla tego adoratora z "Red Riding Hood", który został odrzucony.

Dodajmy do tego jeszcze kompletnie zbędny wątek czarów i zdolności wróżenia, które w rodzinie Elizabeth przekazywane są z matki na córkę, a otrzymamy kolejny serial, który ogląda się po to, by powytykać błędy i pośmiać się z nich bez skrępowania. Zupełnie jak ze "Zmierzchem"!

wtorek, 11 czerwca 2013

Gra o tron 3x10: Mhysa


Chciałabym napisać, że lepszego finału nie można było sobie wyobrazić. Szczególnie, gdy cały sezon okazał się najmocniejszym ze wszystkich. Były jednak rzeczy, do których można (a nawet trzeba!) się przyczepić, a emocje po Krwawych Godach nie opadną jeszcze długo. Ale było dobrze. W dużej mierze ze względu na wątek, który do tej pory prowadzony był dosyć ślamazarnie, a ponure szczegóły pływające w słoikach i jedna czerwona nimfomanka bardziej psuły niż pomagały. Do tego odważny krok z pokazaniem nowej głowy Króla Północy na pewno usatysfakcjonował widzów zaznajomionych z książką.

Nie oszczędzono nam ani bezczeszczenia zwłok, ani rzezi wojsk Północy (w genialnym ujęciu z "lotu Boltona"), ani też rozmowy dwóch głównych organizatorów. Wrażenie, jakie robiła rozmowa o motywach i konsekwencjach tego strasznego czynu, potęgował jeszcze fakt że krew na podłodze jeszcze nie zdołała zaschnąć, a lord Frey już raczył się pysznym śniadaniem. Oraz to, że jeden z rozmówców to wyrachowany sukinsyn, a drugi jest po prostu zwykłą szują. Przypisywanie nazwisk do epitetów pozostawiam już osobistej, jakże negatywnej, ocenie.

Nie było zdziwieniem, że Blackfish uciekł. Nie było też zdziwieniem, że Chłopiec z Trąbką i Ramsay Snow to jedna i ta sama osoba. Już po kilku wspominkach i upartym ukrywaniu twarzy boltonowego bękarta można było się domyśleć. Ale za to zdziwieniem mogło być, co stało się z Żelaznymi Ludźmi, którzy zostali w Winterfell, gdy przyjechał tam Ramsay Snow, i zdradzili Theona. Wielu widzów mogło się zastanawiać nad losem Dagmera Rozciętej Gęby i reszty. Bękart "zadbał o nich" w swoim stylu - a lord Balon dostał makabryczną szkatułkę z jeszcze bardziej makabryczną zawartością. A żeby nikt mu nie współczuł, stary Greyjoy okazał się kolejnym kutasem bez skrupułów. Ten serial obfituje w taką ich ilość, że zaczyna się tracić rachubę.

Joffrey do tej pory nie brał udziału w spotkaniach Małej Rady. Po bardzo przekonującym (i niepokojącym) pokazie królewskiej radości, z powodu śmierci swoich wrogów, chyba nikt nie jest zdziwiony dlaczego nikt go tam nie zapraszał. O wiele lepsze wrażenie robi król, który jest po prostu nieprzydatny i leniwy, niż taki który na każdym kroku piszczy o torturach, ścinanych głowach i masowym morderstwie. Obaj mają lekceważące podejście do postanowień swoich doradców, ale ten drugi tylko dlatego, że chce jak najszybciej wdrażać w życie swoje okrutne i nieprzemyślane wizje, nie licząc się z niczyim zdaniem.

Jeśli ktoś w ogóle stęsknił się przez ten czas za Lannisterami, to teraz miał okazję by nacieszyć oczy i uszy. Na rzecz Frey'ów i Boltonów stracili miano najbardziej "sympatycznej" rodziny w Siedmiu Królewstwach, ale nie przeszkodziło im to wbijać sobie szpile, sączyć jad przez zęby, a nawet otwarcie grozić! W tym chyba są najlepsi. Z tej przyczyny sympatia i zaufanie Sansy do Tyriona wydawała się mocno naciągana, jednak komuś pewnie chodziło o motyw dwojga odrzutków, którzy znajdują w sobie oparcie. I o to, by na wieść Krwawych Godach i śmierci kolejnych członków rodziny, znienawidziła go na nowo. Nie rozumiem tylko dlaczego Jaime wrócił do Królewskiej Przystani tak szybko, ale najwyraźniej podróżowanie po ogromnym i targanym wojną Westeros to ultraszybka i łatwa sprawa. Pokazała to wycieczka Melisandre, spacer Sama i Goździk - od Twierdzy Crastera po Nocny Fort i Czarny Zamek, Ygritte pieszo doganiająca jadącego konno Jona Snowa, a teraz Królobójca wracający z Harrenhal do swojej słodkiej siostry. Spojrzenie jakim obdarzyła go Cersei nie było raczej tym, czego oczekiwał. I pewnie niedługo zorientuje się, że sama Cersei nie jest taka, jaką mu się przez tyle lat wydawała. Tak to często bywa z nikczemnikami, którzy przeszli wewnętrzną przemianę po okaleczeniu.


Mimo że miałam pewne zastrzeżenia co do Maisie Williams w poprzednim odcinku, to tutaj zrekompensowała mi to z nawiązką. Aryi potrzeba było odpowiednio ponurej i brutalnej sceny i Ogara u boku. Jej martwe spojrzenie i drżący głos, gdy podeszła do czterech ludzi lorda Frey'a, przyprawiały o dreszcze. W ich duecie to Ogar nagle stał się bohaterem bardziej empatycznym - zupełnie jakby przez to, co widzieli w Bliźniakach, zamienili się miejscami. Czy to będzie miało stały wpływ na Clegane'a? Trudno, naprawdę trudno, powiedzieć. Z Aryą sytuacja jest inna i świetnie pokazała to scena przy ognisku. To już nigdy nie będzie ta sama dziewczynka, która w pierwszym sezonie podkradła strażnikowi hełm i ganiała koty w Królewskiej Przystani. 

Wspomniany wcześniej Stannis na Smoczej Skale wypadł o wiele lepiej niż w poprzednich odcinkach. A to za sprawą uroczej córki (ją zawsze miło zobaczyć ponownie) i przemytnika/namiestnika, który zrobił bardzo dobry użytek z nowo nabytej sztuki czytania i, tu już bez zmian, nie starał się krygować i przebierać w słowach, nie bał się zadziałać wbrew woli króla, ale zgodnie z jego sumieniem. Za książkowym Davosem nigdy nie przepadałam, ale gdy otrzymał poznaczoną marsową twarz Liama Cunninghama, uległam zupełnie. Dziesiąty odcinek utwierdził mnie (i pewnie nie tylko mnie) w przekonaniu, że to jeden z najlepszych wyborów castingowych w całej serii.


A Daenerys? Daenerys załatwiła sobie osiem tysięcy wykastrowanych straszaków, zajęła ostatnie minuty finału, które można było wykorzystać zupełnie inaczej (czyt. lepiej), i jeszcze została okrzyknięta matką i wybawicielką za czyjąś brudną robotę. Jeśli twórcy chcieli trzymać się jakiegoś motywu przewodniego (mhysa znaczy "matka"), jak to miało miejsce w poprzednich odcinkach, to mogli wybrać coś innego niż kiepsko zrealizowana scena z armią pojawiających się znikąd statystów. Tym bardziej, że dla kogoś, kto nie może urodzić dziecka, nazwanie "matką" może znaczyć bardzo wiele. Zabrakło tutaj yunkaiskich żołnierzy, zabrakło tych, którzy władali miastem. Przez to symbolika poddania miasta przepadła. Czy nikt nie pokaże nam, jak oni skończyli? Czy smutna tradycja bitew i wielkich politycznych wydarzeń dziejących się w offie przeszła teraz na drugą stronę morza?

Odcinek, jako zakończenie sezonu, był bardzo nierówny. Na świetny motyw spotkania Małej Rady przypadała nieprzekonująco ckliwa Shae rozmawiająca z zatroskanym Varysem. Na narodziny "nowej Aryi" przypadał, zdeklasowany aktorsko przez swoją rudą dziewczynę, płaczliwy Jon Snow. Opowieść o Szczurzym Kucharzu i spotkanie z Samwellem w mrokach Nocnego Fortu psuł fakt, że po tym Tarly dotarł z powrotem do Czarnego Zamku w mgnieniu oka. Chociaż dobrze było poczuć atmosferę grozy, która czai się pod i za Murem i z którą już niedługo zmierzą się Bran, Hodor i Reedowie. Zbyt dużo wątków i motywów w jednej godzinie, które przed zakończeniem serii musiały zostać pokazane. Twórcy nie nauczyli się jeszcze porządnie dawkować treści książki na zmianę z własnymi pomysłami. Czasami można odnieść wrażenie, że już prawie im wychodzi, ale trwa to krótko. Do Talisy albo Lorasa jako dziedzica Wysogrodu.

Niestety, kwestia "książka lepsza niż serial?" będzie kładła się długim cieniem na każdej recenzji, każdej opinii i reakcjach na nie. Cieszy mnie jednak, że serial trwa. Że stał się popularny i może dzięki temu Martin zabierze się szybciej do pisania "Wichrów zimy". Bo co to będzie, jeśli serial go dogoni?

piątek, 7 czerwca 2013

Dochodzenie po raz drugi



Nawet nie wiedziałam, że kręcą trzeci sezon. A tu piękna niespodzianka w postaci podwójnego odcinka (AMC lubi robić takie niespodzianki). Kolejny sezon to dosyć ryzykowne posunięcie. Bo w sumie Linden i Holder mieli jedną wspólną sprawę, dochodzenie się skończyło w mniej lub bardziej zaskakujący sposób. Partnerzy podali sobie ręce na do widzenia i więcej się widzieć nie mieli. 

Na szczęście, dostali drugą szansę. I powiem wam, że zapowiada się świetnie. Już od pierwszych minut uderza nas tak dobrze znany klaustrofobiczny klimat Dochodzenia, deszcz nie przestaje padać i niepokój wciąż unosi się w powietrzu. Trochę czasu minęło od rozwikłania sprawy morderstwa Rosie Larsen. Linden powoli zaczyna układać sobie życie z dala od policji. Początkowo jej życie może wydawać się nawet szczęśliwe, jednak po chwili orientujemy się, że w domu nie ma jej syna. Okazuje się, że młody mieszka ze swoim ojcem. Czy Sarah może być naprawdę szczęśliwa, pozbawiona wszystkiego, czego kocha? Syn namawia ją, aby przeprowadziła się bliżej nich, w końcu nic jej już w Seattle nie trzyma. Jednak ona nie potrafi porzucić tego miasta. Jakby przeczuwała, że ma tu jeszcze coś do zrobienia. A w jej drzwiach pojawia się Holder.

Stephen miał wyjątkowego pecha w doborze nowego partnera. Typowy policjant, który zajada się hamburgerami nie podziela entuzjazmu i porywczości Holdera, którym chyba jeszcze targają emocje po sprawie Larsen. Jednak jak już mieliśmy okazję się przekonać, i on i Linden mają ten szósty zmysł, którego nie mogą i nie chcą wyciszyć i w nowym sezonie znów będą mogli liczyć tylko na siebie.



Policja znajduje ciało prostytutki z prawie odciętą głową, co od razu Holderowi przypomina sprawę którą niegdyś prowadziła Linden. Pomimo tego, że zabójca (świetna rola Petera Sarsgaarda) już od wielu lat siedzi w więzieniu, Stephen ma przeczucie że sprawy mogą być powiązane. Przez te podejrzenia budzi tak długo tłumione wątpliwości Linden, czy aby na pewno właściwy człowiek został zamknięty. Sarah długo opiera się Holderowi, bo doskonale zdaje sobie sprawę ile kosztowało ją ostatnie dochodzenie. Wie, że nie potrafi kontrolować swojej dedykacji sprawie, zatraca się w niej i niszczy przez nią swoje życie. Jednocześnie, niczym narkoman po prostu nie może sobie odmówić.

Oczywiście widzów ten stan rzeczy cieszy- świetny duet znów powróci na ekrany, ale jakim kosztem? Czy Sarah znów wyląduje w szpitalu psychiatrycznym? A może tym razem przypłaci życiem? Na pewno będzie to bardziej emocjonujące śledztwo, biorąc pod uwagę, że Linden już nie pracuje na policji i poniekąd identyfikuje się z dzieckiem które było świadkiem morderstwa pierwszej prostytutki.

To dziecko doprowadzą ją na miejsce zbrodni. 

wtorek, 4 czerwca 2013

Gra o tron 3x09: The Rains of Castamere

 

Wow. Po prostu, wow. Jeśli ścięcie lorda Eddarda w pierwszym sezonie wywołało burzę emocji, to scena Krwawych Godów pozostawi po sobie napalmowe zgliszcza w świadomości widzów, którzy nie zaznajomili się do tej pory z książką.

Od pierwszego kęsa chleba Robb dawał widzom powody do zastanawiania się, czy ktokolwiek chciałby zrobić go swoim królem, gdyby wiedział, ze nie po drodze mu ani z dyplomacją, ani strategią wojenną. Jak się okazuje wielkie sukcesy z początku wojny (wielkie bitwy poza kadrem: Szepczący Las i Oxcross) nic nie znaczą przy jego dalszych poczynaniach. Czy ktoś równie ochoczo krzyczałby "Król Północy!" widząc, jak łatwo daje się ponieść emocjom i że nie potrafi wystać ani minuty słuchając zrzędzenia starego dziada, od którego zależy los wyjątkowo kruchego przymierza? I że na dodatek zabrał ze sobą kobietę, która była powodem tego wszystkiego?

Cóż, najwyraźniej Talisa była po prostu Talisą z Volantis. To rozczarowujące po aluzjach co do jej podwójnej roli, którymi karmiono nas od chwili dołączenia do obozu ludzi Północy. Ten rodzaj mylenia widza wydaje mi się najtańszym i najbardziej leniwym, na jaki Benioff i Weiss mogli sobie pozwolić. Prawie tak samo tanim, jak uratowanie życia Blackfisha przez wypuszczenie go do toalety.

Cały wątek jednak świetny, a ostatnie minuty odcinka świetnie zrealizowane i cudownie zagrane - szczególnie ze strony Michelle Fairley, względem której nadal nie mogę wyjść z zachwytu. Pełno napięcia i klimatu. Pełno smutku, nawet w takich krótkich ujęciach jak śmierć Szarego Wichra. Może i ktoś powinien go wypuścić, by ustrzelenie go nie wyglądało "na odwal się", ale fakt, że nawet wielki wilkor może zmienić się w zaszczute i zdezorientowane zwierzę, jest porażający. Pełno rozpaczy, złości i desperacji, których obrazem stała się Catelyn. A do tego jeszcze chłodny, i chłodno kalkulujący, lord Bolton, który (razem z lordem Frey) właśnie dołączył do Joffa i Chłopca z Trąbką, i któremu wielu ludzi życzy teraz najbardziej fantazyjnych rodzajów śmierci. Krwawe Gody zapisały się już jako jeden z końców (zarówno wątków i postaci, jak i odcinków), które nikogo nie zostawią obojętnymi.

Czy w ogóle warto po takiej imprezie wspominać o pozostałych wątkach? Oczywiście! Jeśli tylko były ciekawe lub jeśli za nimi tęskniliśmy. Albo mamy pretensje i czepiamy się - to zawsze jest fajne.
 

Gdy Daario Naharis pojawił się w poprzednim odcinku zachwalałam stonowany wygląd jego postaci i jego butną naturę. Teraz jednak muszę przestać się zachwycać. Jego maniera bardzo szybko robi się powtarzalna - uniesienie brwi, przekrzywienie głowy i wzruszenie ramionami, a także ściągnięcie warg - przez co irytuje równie szybko jak pauzy w zdaniach Emilii Clarke. Cały wątek za Wąskim Morzem wypadł trochę niezdarnie. Nic dziwnego, że Daenerys tak łatwo podbija każde kolejne miasto niewolnicze, skoro bram pilnuje tylko po dwóch łatwowiernych i niedoinformowanych ludzi. Jakim bowiem cudem nikt w mieście nie wiedział, że dwa tysiące najemników stanęło po stronie wrogiej im królowej, a z trójki przywódców został jeden?

Cudownie za to było zobaczyć Brana i resztę, nawet jeśli w przygnębiającej scenie rozstania braci Starków. Ten traktowany po macoszemu wątek w końcu dostał więcej czasu i całkiem sprawnie powiązał wędrówkę chłopców z oddzieleniem się Jona Snow od bandy Dzikich (przez krótką, straszną chwilę miałam wrażenie, że Ygritte pobiegnie za nim). Żałuję rozstania z pocałowaną przez ogień i Tormundem Zabójcą oraz pożegnania Orrella, ale im szybciej bękart wróci do Czarnego Zamku, tym lepiej.

Nim ktoś z serialowców podniesie raban, że nie oglądnie ani jednego odcinka więcej, niech przypomni sobie swoje krzyki po śmierci Neda i to, że jednak wrócił przy drugim sezonie i był chorobliwie wręcz ciekawy. Jestem przekonana, że teraz sytuacja się powtórzy. A czy w odcinku finałowym może zdarzyć się coś większego, bardziej szokującego i zmieniającego fabułę niż Krwawe Gody? Ha! Wiem, ale nie powiem.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...