środa, 25 kwietnia 2012

Gra o tron 2x04: Garden of Bones



 W czwartym odcinku „Gry o tron” Weiss i Benioff pokazali nam, że wysoką pozycję na liście najbardziej znienawidzonych bohaterów serialowych Joffrey Baratheon ma jak w banku. Reszta fabuły musiała tylko dogonić jego mały teatrzyk okrucieństwa.

Ale czy nie wystarczyłaby jedna scena, w której znęca się nad bezbronną dziewczyną, w dodatkuza pośrednictwem osoby trzeciej? Było już wystarczająco dużo okazji by pokazać, że król Joff kipi od nadmiaru bezmyślnego okrucieństwa, skazując innych na cierpienie i hańbę. Teraz dodatkowo odreagowuje w ten sposób klęski wojenne, trudne decyzje oraz kolejną reprymendę od Tyriona. 

A jeśli już o wojnie mowa, to po raz kolejny omija nas bitwa, w której Król Północy pokonuje Lannisterów. To jeden z minusów serialu, bo wiemy, że gdzieś toczy się wojna, wiemy kto walczy z kim i że ludzie padają w tysiącach. Nigdzie jednak nie widać walk, nie mówiąc już o zrujnowanych domostwach i splądrowanej ziemi. Podobna sytuacja miała też miejsce w pierwszym sezonie. Tam wymówką był pozbawiający przytomności cios, jaki otrzymał Tyrion. 

Jedyne, co widzimy, to pole po bitwie, dożynanie rannych oraz najbardziej przebojową i niezależną pannę w całym Westeros, która zajmuje się wszystkimi rannymi, nie wiadomo po czyjej stronie stoi, a na dodatek dogaduje królowi, krytykując jego sprawy i strategie. Z obecności Talisy z Volantis w serialu można właściwie wyczytać dwie rzeczy: że od razu wpadła w oko młodemu Starkowi oraz że sprawy mogą się przez nią nieco skomplikować.

Wszystko odbywa się w obozach królewskich i twierdzach, w dużych namiotach i jeszcze większych komnatach. Raz na jakiś czas dostajemy coś w plenerze, tak jak pertraktacje Renly’ego i Stannisa - bardzo dobrą scenę w świetnej scenerii. Chociaż w porównaniu z pierwszym sezonem czuć pewniejszą rękę w kwestii wizualnej, to czasami brakuje w serialu przestrzeni. Nawet Harrenhal, mające być ogromnym zamczyskiem, wydaje się być trochę przyciasne.

Co nie zmienia faktu, że to właśnie tam rozgrywają się jedne z ciekawszych scen tego epizodu, a widok na sam zamek robi wielkie wrażenie. Niemal czuje się ciepło płomieni na twarzy, gdy Gendry pyta, jaki ogień potrafi stopić kamień. To tam trafiamy z nim i Aryą, gdzie dziewczynka układa swoją śmiertelną wyliczankę, tam odbywają się okrutne przesłuchania w wykonaniu ludzi Gregora Clegane’a (nonszalancja Łaskotka, który zadaje wszystkie pytania, jest wręcz porażająca). A „wisienką na torcie” jest wjazd lorda Tywina i jego oddziałów. Charles Dance może nie pojawiał się do tej pory często, ale za każdym razem robił świetne wrażenie. Tym razem jest tak samo, szczególnie, gdy jedno jego spojrzenie wystarczy, by cały zastęp bezwzględnych żołdaków podwinął pod siebie ogony, z pokorą przyjął miano idiotów i rzucił się do wykonywania jego rozkazów.

Niektórym jeden gest przywraca pokorę, innym trochę trudniej się do niej zmusić, nawet gdy od tego może zależeć ich życie. Dawno niewidziana Daenerys po wyczerpującej wędrówce przez Czerwone Pustkowie stanęła przed bramami Qarthu. Jej konfrontacja z kupcami z tego miasta wypadła o tyle ciekawie, że nikt jeszcze nie zaczął traktować jej poważnie, pomimo pogłosek o nowo narodzonych smokach. Widać było, że bardzo ją to rozczarowało i nawet ubodło we wrażliwą targaryeńską dumę. Ci, którym przeszkadza sposób grania Emilii Clarke (szczególnie liczne pauzy między słowami), na pewno uśmiechnęli się z satysfakcją, gdy rozmawiający z nią kupiec obcesowo przerywał jej. Jako jeden z gospodarzy miasta pośrodku pustyni, stojący naprzeciw zagłodzonego khalasaru oraz ich zdesperowanej i niezbyt doświadczonej królowej, był górą w tej rozmowie i bardzo dobrze o tym wiedział.

Tyrion także nieprzerwanie czerpie korzyści ze swojej nowo nabytej posady. Skupia się bardziej na dworskich intrygach, niż na ratowaniu sytuacji w mieście. Ale skoro na razie nie pokazują nam wojny, to widocznie obejdzie się też bez miasta wypełnionego uciekinierami, w którym powoli zaczyna brakować nie tylko pożywienia, ale i miejsca, a nastroje są dalekie od dobrych. Najsympatyczniejszy z Lannisterów poświęca swój czas albo na niezbyt udane ukrywanie kochanki, albo na temperowanie jednego ze swoich krewnych i szantażowanie drugiego.

Podczas kręcenia pierwszego sezonu Eugene Simon, grający Lancela Lannistera, najczęściej dopytywał się przebywającego na planie Martina o odgrywaną przez siebie postać, zasięgał porad i wskazówek. Chociaż wtedy nie pokazywano go zbyt wiele, teraz dostał większą rolę i, najwyraźniej robi użytek z zasięgniętej od autora wiedzy.  Dobrze mu idzie granie aroganckiego, świeżo pasowanego rycerza (których mieliśmy w serialu już kilku), który w jednej chwili zmienia się w przerażonego dzieciaka, kiedy tylko słyszy groźby Tyriona pod swoim adresem. 

Nie ma wątpliwości, że Emmy dla Petera Dinklage była zasłużona. Co więcej, podejrzewam, że sytuacja się powtórzy. I chociaż pojawiło się do tej pory wiele głosów, że nagrodę otrzymał niekoniecznie za swoją grę aktorską, ale przez poprawność polityczną, to każdy kolejny odcinek drugiego sezonu przeczy temu stwierdzeniu. Bo kogo ogląda się w „Grze o tron” najchętniej?

A do tej całej sympatii, jaką darzymy nowego Namiestnika, na pewno trzeba dorzucić ciekawość względem cienistego pomiotu, który wydała na świat Melisandre. Obiecała Stannisowi męskiego potomka i dotrzymała obietnicy. Powiedzmy. Cień, jako sługa Pana Światła na pewno przyczyni do sukcesu jedynej słusznej sprawy Stannisa. Ale w jaki sposób? Jak to będzie wyglądało? Ta bardzo klimatyczna, a nawet mroczna, scena była o wiele lepszym zakończeniem odcinka, niż Jon Snow w lesie.

Źródło: hatak.pl

sobota, 21 kwietnia 2012

Gra o tron 2x03: What Is Dead May Never Die


Coraz lepiej jest z "Grą o tron". Po pierwszych dwóch epizodach teraz mamy już porządnie zawiązującą się akcję. Dzielone na "teatry wydarzeń" odcinki pozwalają się skupić na konkretnych wydarzeniach oraz pokazać więcej. Odcinek trzeci doceni też każdy, kto miał już dość scen w burdelu Petyra.

Chociaż zafundowano nam cliffhangera (słabego, ale zawsze) w poprzednim epizodzie, to jednak był on potrzebny chyba tylko po to, by Jon Snow mógł naburmuszyć się na Starego Niedźwiedzia i resztę Straży za ich przymykanie oka na praktyki Crastera.

Komu zaangażowanie Natalie Dormer do roli nastoletniej Margaery Tyrell wydawało się kontrowersyjnym posunięciem, mógł w końcu skonfrontować swoje poglądy. Pomijając różnicę wieku, to jednak wyobrażenie o Margaery powinno opierać się o radosną dziewczynę ze śliczną, pocieszną buźką. Tutaj mamy natomiast dosyć wyrachowaną babę o przebiegłym spojrzeniu i takimż uśmieszku. Skojarzenie z Anną Boleyn nie wydaje się tutaj nie na miejscu, co więcej, nasuwa się samo od pierwszej chwili.

W obozie Renly'ego pojawia się też Brienne z Tarthu. Gwendoline Christe wypada wprost bezbłędnie, w zbroi i pelerynie, z krótko obciętymi włosami i ponurą miną. Trochę mimowolnie nasuwa się skojarzenie z Ogarem, nie tylko ze względu na wzrost, ale i charakter. Jej wypowiedziane do Catelyn "nie jestem damą" wydawało się mówić więcej niż to, że nosi zbroję i spodnie, bo chce.

Ale najlepszy motyw? 

Tyrion i jego gry w Małej Radzie! Mistrzowsko obmyślana intryga, dodatkowo okraszona bezbłędnie zrealizowaną sekwencją. Splecenie rozmów z Littlefingerem, arcymaestrem i Pająkiem wypadło prześwietnie. Po piętach w rankingu najlepszych motywów z odcinka depcze mu tylko Theon palący list nad świecą. Nie można odmówić tej scenie atmosfery i poczucia ciężaru podjętej przez młodego Greyjoy'a decyzji. 

Jego siostra za to nadal słaba i przygarbiona. Niestety.

Świetnie poprowadzono też zakończenie. Arya jest jedną z postaci, które prawdopodobnie pokażą nam w tym sezonie najwięcej. W ciągu ostatnich kilku minut zapętlono co najmniej trzy ważne motywy z książki, dorzucając do tego kilka pomniejszych. Nie ma co narzekać na takie odstępstwo od książki. To jeden z pierwszych tego typu zabiegów scenarzystów, który wypadł naprawdę w porządku. Co prawda sposób, w jaki pożegnano Yorena mógł wydać się głupi (podobnie, jak całej obrony przed oddziałem Lorcha), szczególnie przy tak fajnej postaci, jednak to on zaprezentował nam genezę wyliczanki Aryi - motyw, który w późniejszych odcinkach mocno ukształtuje naszą małą bohaterkę. 

Teraz wystarczy czekać na podróż do Harrenhall. I na Łaskotka.

Co z tą Hope? Czyli finał "Raising Hope"


 Jeśli ktoś zna pojęcie „jump the shark” i oglądał ostatnie dwa odcinki drugiego sezonu „Raising Hope”, doskonale wie, że twórcy to właśnie zapewnili swojej widowni.

Zeszłotygodniowy odcinek miał być tylko kolejną próbą rozśmieszenia widzów parodią programu interwencyjnego pod postacią arcypoważnego „Inside Probe”. Może nie była to skuteczna próba, bo formuła wyczerpała się już przy użyciu jej w „My Name is Earl”, innej produkcji Grega Garcii – ale zafundowano nam powrót Lucy, osławionej seryjnej morderczyni z Natesville.
Cały odcinek jedenasty poświęcony był na emisję programu o niej, a przy okazji o rodzinie Chance’ów, którzy, bądź co bądź, byli zaangażowani w jej pojmanie, a potem w wychowywanie jej dziecka. Pojawiały się materiały dowodowe, wywiady z członkami rodziny i ich otoczeniem oraz rekonstrukcje wydarzeń. Jakkolwiek można narzekać, na fakt, że zdjęcia rodzinne aktorów nijak mają się do dzieciństwa ich bohaterów, albo mieszanie w aspektach z przeszłości, by pasowały do teraźniejszych wydarzeń, tak największe zdziwienie przyszło na końcu. Całe to napięcie budowane było po to, by na koniec odkryć przed nami, że oto Lucy żyje!
Jeśli ktoś nie zemdlał kilkanaście razy, tak jak Jimmy, nie uszkodził sobie głowy podczas upadku i nie uświadczył kilkudniowej utraty świadomości albo pamięci, to oglądnął na pewno następny odcinek, by zobaczyć, jak wybrnęli z tego. I nie mówię tu tylko o bohaterach, ale o twórcach też.
I tak oto finał dzieliliśmy między mało potrzebną końcówkę „Inside Probe”, a typowy dramat sądowy. Lucy, której nieobecność tłumaczono latami spędzonymi w Tybecie, gdzie osiągała spokój ducha, wystąpiła o odzyskanie praw do opieki nad Hope. Walczyła o to, przed ławą przysięgłych, która wyglądała, jak złożona z sobowtórów Earla Hickey (naprawdę trudno przeoczyć te wszystkie odniesienia do „My Name is Earl”), mając za świadków tych, którzy przez ostatnie dwa sezony mogli mieć jakieś pretensje do rodziny Chance’ów. Pojawił się dzieciak, który kiedyś próbował poderwać Sabrinę, zapominany muzyk rockowy, który dostał od Burta w łeb, była sąsiadka z pretensją o podsłuchiwanie, jak poniża męża (gościnnie Jamie Pressly, której na te kilkanaście sekund znowu „włączyła się” Joy), czy sąsiad-imigrant, który wykorzystał kompromitujące zdjęcia Virginii.
Jimmy wygłosił chwytającą za serce przemową o tym, jak bardzo kocha swoją przemądrzałą matkę i napastującą go prababcię, czy jaką więź posiada z ojcem, który potrafi kilka godzin obserwować zabawkowy biust na ścianie, poruszający się w rytm muzyki. Burt i Virgina pobili się ze strażnikami, a Maw Maw zażądała od ławy przysięgłych, by zaśpiewali jej piosenkę. Było nawet zwolnione tempo, gdy mała Hope wędrowała w ramiona matki po ogłoszeniu wyroku. Wszystko tak, jak powinno być na serialowej sali sądowej. Pomijając piosenkę dla Maw Maw.
I może przez chwilę ktoś uwierzył w prawdziwą przemianę Lucy i to, że po ogłoszeniu werdyktu Jimmy i Hope będą w stanie wieść z nią szczęśliwe życie wśród tybetańskich mnichów. Mam jednak wrażenie, że gdy pod koniec odcinka wyciągnęła wielki nóż myśliwski i rzuciła się biegiem za Sabriną, niektórzy odetchnęli z ulgą. Ja tak zrobiłam, dlatego teraz będę spokojnie czekać na kolejny sezon. 

Źródło: hatak.pl

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

The Office 8x20: Welcome Party


 Po siedmiu sezonach Michael Scott opuścił Scranton i rozpoczęły się poszukiwania godnego następcy. Nie sprawdził się DeAngelo (Will Ferrell w gościnnych występach), ani sam Dwight K. Schrute ze swoją piranią, amerykańską flagą i marmurowym biurkiem. Przez chwilę biuro pozostawało bez szefa, ale potem nadszedł Robert California, w którego wcielił się James Spader. Uznał, że to nie dla niego i swoim następcą zrobił Andy’ego Bernadra. Po kilku pierwszych odcinkach można było się do niego przyzwyczaić, chociaż to postać, za którą nie wszyscy przepadali na początku. Na nowym stanowisku starał się imponować szefowi, utrzymywać luźne stosunki ze swoimi pracownikami, równocześnie bawiąc ich żarcikami, czyli właściwie utrzymywał ducha Michaela Scotta. Tak samo, jak poprzednik wywoływał bardziej zakłopotanie niż śmiech i tak samo ich rozpraszał. 

Teraz znowu jesteśmy przy końcówce sezonu, a twórcy uznali, że można zrobić kolejną roszadę na stanowisku managera. I kto się niby nadaje na to miejsce? Brytyjska baba, która używa zbyt wielu metafor i pcha się tam, gdzie jej nie wolno, mylnie biorąc to za przejaw przebojowości. Nellie Bertram, grana przez Catherine Tate, pojawiła się już przy pierwszych poszukiwaniach nowego managera, pod koniec siódmego sezonu. Potem powróciła, gdy część pracowników wyruszyła na Florydę, by promować nowe produkty swojej firmy. Nellie została szefową specjalnego projektu i ostro dała się wszystkim we znaki. A teraz trafiła do Scranton, uznając, że jest tam niesamowicie potrzebna i znajdując sobie jedyne wolne krzesło. W gabinecie menadżera.

Co prawda Andy nie zrezygnował oficjalnie ze stanowiska, ale też nie powinien wyjeżdżać bez uprzedzenia. Romantyczne zrywy serca są zrozumiałe, jednak jeśli pracuje się pod komendą takiego oryginału, jak Robert California, to trzeba trochę inaczej podchodzić do sprawy. Robert polubił Nellie do tego stopnia, że zgodził się na jej przeniesienie, a gdy był świadkiem bezczelnych przejawów jej niesubordynacji i braku wyczucia, nie tyle jej nie strofował, co jeszcze ją chwalił! Kazał nawet wyprawić jej przyjęcie powitalne. I zastanawiające jest teraz, czy podejście pracowników do nowej szefowej nie odzwierciedla podejścia części publiczności, jakby na to wskazywały opinie po emisji odcinków z udziałem Tate. 

W ostatnim odcinku okazało się oczywiście, że trudna osobowość Nellie ma swoją przykrą genezę (podobnie, jak jej negatywny stosunek do magików). I co prawda uwielbiam momenty, w których Dwight i Jim zmuszeni są do współpracy, ale ich przenoszenie mebli w nowym mieszkaniu Nellie wydało mi się mocno wymuszonym sposobem na odkrycie tajemnicy o życiu uczuciowym nowej pani menadżer, skrytej w pudełku po butach. Po tym odkryciu ci bardziej przyzwoici usiłowali powstrzymać przyjęcie-katastrofę. Łatwo zgadnąć, kto to był.

A co z Andym? Ruszył w podróż po miłość Erin, odzyskał ją i właściwie wszystko powinno być pięknie. Widzowie powinni cieszyć się tak, jak w momencie zejścia się Jima i Pam. Ale niestety, Andy jak zwykle chciał wypaść dobrze przed wszystkimi, udawać, że jest dobrze i wesoło, równocześnie raniąc uczucia Erin. Ona nie zwróciła mu na to uwagi i nie powiedziała, jak się czuje z tym, że zerwanie z (super-poważną, jak kiedyś określał) dziewczyną wyjaśnił swoim rzekomym homoseksualizmem, a nie tym, że chcą z Erin wrócić do siebie. Ale takie milczenie stało się jej znakiem rozpoznawczym. Musiało minąć trochę czasu, nim sam Andy zorientował się, co właściwie zrobił. Ona udawała, że śpi by uniknąć rozmowy. Z tego właśnie powodu ich związek nie wydaje się ani specjalnie trwały, ani specjalnie wiarygodny. A co za tym idzie niespecjalnie warty uwagi. Jakkolwiek słodka wydaje się stworzona przez Ellie Kemper postać i jak bardzo zmienił się Andy od momentu pojawienia się w serialu.

Ciekawe, czy po powrocie do Scranton, Andy Bernard będzie w stanie zawalczyć o swoją posadę. Przydałoby się, by zebrał się na odwagę, bo przy pannie Bertram niedługo nawet Stanley będzie z sentymentem wspominał lata panowania Michaela Scotta.

piątek, 13 kwietnia 2012

Gorąco, jak u Gallagherów



Drugi sezon "Shameless" już za nami. Dużo działo się przez ostatnie miesiące u Gallagherów, ich krewnych i znajomych.

Dzieciaki z tej rodziny muszą znosić dużo. I świetnie sobie z tym radzą, chociaż dopiero teraz można odkryć, że to niekoniecznie Fiona jest tą najsilniejszą z nich wszystkich. Każde na swój sposób radzi sobie ze stresem, jaki fundują im dysfunkcyjni rodzice (i to w duecie). Podziwiać można Debbie, która powoli wyrasta na drugą wersję starszej siostry i pewnie też przejmie większą część jej obowiązków, gdy podrośnie. Już teraz zaczęła od opieki nad zgrają niekoniecznie grzecznych dzieciaków. Z drugiej strony cechuje ją jeszcze dziecięca naiwność, z którą nie zawsze stara się walczyć. Dała w końcu namówić się na szaleńcze zakupy, czy na włam do szpitala. Jak każde dziecko pragnęła czułości i jeśli mogła dostać ją od matki, która znajdowała się akurat na bipolarnym szczycie, to nie mogła z tego nie  skorzystać. Lip za to postępował wyjątkowo niezrozumiale w tym sezonie. Zaczynając od uganiania się za zamężna oraz kompletnie niewartą tego dziewczyną, przez rzucanie szkoły, aż po pretensje względem rodzeństwa w chwili, gdy powinni trzymać się razem.

 To był też bardzo ważny sezon dla Sheili Jackson. Co prawda zdawało się, że nie pozbędzie się już Franka i że to on będzie powodem nawrotu jej choroby. Tu jednak nastąpiło miłe zaskoczenie, bo oto Sheila przez ostatnie dwanaście odcinków robiła coraz więcej kroków w stronę normalnego życia. Kroków dosłownie i w przenośni, bo codziennie wychodziła dalej z domu. Z radością oglądało się jej wizyty w sklepie, czy u fryzjera. A kiedy pod koniec sezonu postawiła się nawet swojej ukochanej córce, można było tylko skakać z radości. Wybierając dziecko, któremu jest teraz naprawdę potrzebna, prawdopodobnie pozbyła się Karen już na zawsze. Jedynym plusem z jej obecności było to, że wyszła za Jody’ego. Co prawda jego postać może kompletnie zmienić niektórym odbiór „Kiss From a Rose” Seal’a, ale to na tyle sympatyczny i ciekawy gość, że można mu to wybaczyć. I kibicować postępom jego i Sheili.

Powrócił też Steve, niegdyś Jimmy. Syn bogatych rodziców i brat kompletnego kretyna, student medycyny, wiodący podwójne życie, niemal jak szpieg. Ostatnio nawet w Ameryce Południowej w towarzystwie bossów narkotykowych. I wszyscy dobrze widzieli od początku, jak bardzo Fiona walczyła ze sobą, by nie prosić go o powrót, a potem by nie dać mu się znowu kompletnie wprosić w swoje życie. To wymykanie się, by nagrać mu wiadomość na pocztę głosową, i zapraszanie go na nocowanie u Debbie mówiło wiele. Podziw należy się twórcom za oddanie związku między kobietą i mężczyzną, kiedy wiesz, że to nie jest dobra partia, ale nie możesz się oprzeć. Co zabawniejsze, nowa latynoska żona Steve’a miała ten sam problem z Markiem z pudełka. Od kiedy Steve pojawił się ponownie w zasięgu, było jasne, że w końcu wrócą so siebie. Po zakończeniu sezonu wydaje się jednak, że Fiona właściwie zasłużyła na odrobinę bliskości i kogoś, kto będzie przy niej w tym całym cyrku i, nawet świadom sytuacji, będzie chciał z nią zostać.
 
A co Frankiem? Przez cały sezon wyczyniał rzeczy, za które trudno byłoby go tolerować, a co dopiero lubić. To nie była nowość, ostatnio jego poczynania przekroczyły wszelkie pojęcie. Jednak wraz z pojawieniem się Moniki można było odkryć, że jednak jest ktoś, na kim mu w jakimś stopniu zależy. Co prawda okazywał to w dosyć specyficzny sposób, ale wydawało się, że jego uczucia względem żony były szczere. Że Monica była jedyną osobą, przy której czuł jakąś namiastkę szczęścia. I dlatego było mi go nawet szkoda w ostatnim odcinku, nawet po tym, co zrobił Dottie kilka epizodów wcześniej.
Trochę szkoda było go też, gdy w życiu jego i dzieci znowu pojawiła się Peg Gallagher, matka Franka. Może nie do końca miała wpływ na to, na jakiego człowieka wyrósł Frank, ale na pewno jej twarda ręka miała w tym swój udział. I tu ciekawostka: w jej rolę wcieliła się Louise Fletcher, czyli siostra Ratched z „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Skądś kojarzyło się to twarde spojrzenie i nieznoszący sprzeciwu ton. Krótko mówiąc, była to właściwa osoba we właściwej roli.

Jak to zwykle u Gallagherów bywa, przez całe lato mieli tam mnóstwo rozrywek: nielegalne przedszkole, aborcje i porody, plantację marihuany i fabrykę amfetaminy w piwnicy, sekty, próby porwania, eutanazję, narkotyki i używanie broni, zdradzające żony i mężów, próby samobójcze, ucieczki z psychiatryka, a nawet jednego zastrzelonego orła bielika. I chociaż nie zawsze wiadomo, co jeszcze pokażą, możemy być pewni, że z nimi nie można się nudzić. Oby kolejny sezon "Shameless" zapewnił nam to samo.

Źródło: hatak.pl

środa, 11 kwietnia 2012

The Killing 2x03



Jak już dowiedzielismy się z pierwszego (podwójnego) odcinka, sprawa zabójstwa Rosie Larsen okazuje się prawie tak samo skomplikowana jak morderstwo Laury Palmer w Twin Peaks. Życie obu dziewczyn jest bardzo podobne. Na pierwszy rzut oka wzorowa uczennica i przykładna córka okazuje się wieść podwójne życie i dorabiać jako etatowa prostytutka. Scena z nagraniem z wycieczki rowerowej Rosie jest też uderzająco podobna do filmu z Laurą, gdzie w jej oku agent Cooper dostrzegł motocykl. 
Na szczęście mieszkańcy Seattle nie są tak dziwni jak mieszkańcy Twin Peaks, jednak tak samo utrudniają śledztwo. Śledztwo, nad którym Linden stara się sama zapanować. Nowy porucznik nie jest chętny do wpółpracy, a brak kontaktu z Holderem powoduje, że sprawa ciągle stoi w miejscu. 

Bezsilność była domeną trzeciego odcinka. Larsen, nie mogąc znieść ciągłych błędów policji zwraca się do Janka Kovarskiego. Powinien wiedzieć, że polskim gangsterom się nie ufa. Janek udziela Stanowi nieprawdziwych informacji i już pod koniec odcinka widzimy, że i on ma coś wspólnego ze śmiercią Rosie. 
Dowiadujemy się także, co się dzieje z Panią Larsen - niestety nie można o niej powiedzieć, że jest przykładną matką. Chyba nie ma zamiaru wrócić do domu w najbliższym czasie, a żal po stracie córki próbuje stłumić przypadkowym seksem. 

Na seks za to nie ma co liczyć Richmond. Jeszcze nie pogodził się z faktem, że nie może ruszać nogami, a w dosyć niezręczny sposób dowiaduje się, że nie czuje kompletnie nic od pasa w dół. Myślał, że pielęgniarka odwzajemnia jego zaloty, ta po prostu rozpraszała go rozmową podczas wymiany cewnika. Ciekawe, jak rozwinie się wątek Richmonda. Mężczyzna załamie się, czy będzie próbował wrócić do polityki? Cokolwiek się stanie, nie będzie już przy nim Gwen. Tatuś załatwił jej nową posadę, gdzie z pewnością rozwinie skrzydła swojej kariery. Oby sukcesy w pracy pomogły jej w stłumieniu wyrzutów sumienia.

Detektyw Holder również zaczyna się gubić, możemy prześledzić jego walkę ze sobą i upadek. Na szczęście w ostatniej chwili Sara wyciąga do niego rękę. Dowiedziała się o tym, że ukrył plecak Rosie i tak naprawdę są po tej samej stronie. Także w następnym odcinku możemy się spodziewać powrotu tego oryginalnego pod wieloma względami duetu. Muszą połączyć siły, bo wychodzi na to, że zostali ostatnimi "dobrymi glinami" w mieście. Jednocześnie ciężko jest mi uwierzyć, że nawet razem przebiją się przez ścianę milczenia i tajemnic.

źródło: Hatak.pl

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Gra o tron 2x02: Nightlands


Tak, drugi odcinek wyciekł do sieci i można było obejrzeć go tuż po pierwszym. I tak, zrobiłam to. No bo jak miałam inaczej? Teraz co prawda mam wrażenie, że już opisywałam na blogu moje wrażenia z "Nightlands" i musi minąć chwila, bym zorientowała się, że chodzi o forum Ognia i Lodu.

W poprzednim odcinku nie zapoznaliśmy się tylko z wydarzeniami w grupie Yorena, z którą Arya próbuje przedostać się na północ. Teraz nadrabiamy to już w pierwszej sekwencji. Poznajemy w końcu tajemniczego Jaqena H'ghara, o którego postać trochę się obawiałam, ale teraz zostałam bardzo mile zaskoczona. Oto kolejna postać, której przysłużyło lekkie stonowanie image'u. W płomieniach R'hllora widzę jego szybką drogę na wyżyny listy najatrakcyjniejszych aktorów w serii. Pojawia się ponownie także Gendry, który chyba wyrośnie na jednego z moich ulubionych bohaterów tego sezonu. Joe Dempsie sprawdza się świetnie w tej roli, nie będąc tak nadąsany non stop, jak książkowy pierwowzór. Yoren jak był bezbłędny, nadal jest. Spokojny, doświadczony i stanowczy. Na plus należy liczyć też jego obrazowe sugestie względem oręża.

Pierwszy odcinek był właściwie małą "rozbiegówką", by pokazać nam, co dzieje się tu i tam. Teraz jednak zaczynamy prawdziwą akcję. Theon, na przykład, wypływający na Żelazne Wyspy, skąd pochodzi.

To jeden z tych motywów, który dużo nam przyniesie. Nie tylko ze względu na wojnę, którą prowadzi Robb Stark. Pojawią się nowi bohaterowie i nowe miejsca, nowe wydarzenia będą miały miejsce, chociaż może nie wszystkie przypadną widzom do gustu. Może też nie wszystkie postacie. W moim przypadku jest to Yara (Asha, imię przecież zmieniono, żeby było łatwiej). I wszędzie będę powtarzać, że wolałabym zobaczyć jednak Ashę Greyjoy - wyprostowaną dumnie, ciemnowłosą córkę Balona z awanturniczą iskierką w oczach, na przykład taką, jaką miała na oficjalnym zdjęciu odtwarzająca ją Gemma Whelan. Tu garbi się i spogląda na wszystkich wzrokiem "dresiary". Takie określenie pasuje mi najbardziej, niestety. Częstuje Theona jadowitymi uśmieszkami, jak powinna, ale wrażenie mogło być o wiele lepsze.

Jest też pytanie, które nurtuje mnie od pierwszego sezonu: dlaczego robią z Littlefingera burdelmamę? Lata za dziwkami, instruuje je w sztuce zawodowej, doprowadza je do porządku i głaszcze po włosach, kiedy są smutne. Czy jako właściciel kilku ekskluzywnych przybytków tego typu nie mógłby po prostu przydzielić kogoś do tej roboty? Przedsiębiorczy, sprytny i finansowo kuty na cztery nogi, członek Małej Rady i królewski skarbnik, a robi rzeczy, które w innych produkcjach przypadają lekko otyłym paniom pod pięćdziesiątkę, które noszą gorsety i przesadzają z makijażem. Ma dużo innych rzeczy, na które powinien przeznaczać swój czas. Niech się już więcej przekomarza z Pająkiem. Rzeczami okołoburdelowymi może zajmować się Ros. I to najlepiej w offie.

Ani słowa o Rakharo, ani słowa proszę.

Na swój plus zasługuje za to scena rozmowy Davosa z Salladhorem Saanem, egzotycznym piratem. Dwóch doświadczonych szmuglerów, o całkowicie odmiennych charakterach i priorytetach, a na dodatek Mathos, idealista świeżo zaprzysiężony Stannisowi, jego Kapłance i nowemu bogu. Jeśli ktoś czytał "Starcie królów" może pamięta, co według Cersei jest największym skarbem kobiety. W tej kwestii królowa zgadza się z Sallą, chociaż on mówi nie o "skarbie", ale o "boskości". Czyżby mogli się w takim razie jednak dogadać w kwestii obiecanej mu zapłaty? ;)

Co do królowej. Mam ochotę trzasnąć ją po rękach, ilekroć unosi je na wysokość mostka i bawi się palcami, a robi to co chwila. W scenie wieczornej rozmowy z Tyrionem niemal nie przestaje. Niemniej scena zasługuje na wspomnienie. Peter Dinklage nie musi ruszać się z krzesła, by wypadać świetnie. Zarówno w chwili, gdy szydzi ze swojej siostry, gdy wypomina jej złe decyzje, które zagrażają koronie, oraz gdy ta żegna go słowami o ich matce.

No i na koniec: ponownie, jak w przypadku Renly'ego i Lorasa w pierwszym sezonie, twórcy nie pozostawiają nam żadnych domysłów względem więzi Stannisa z Melisandre (podobnie z dziećmi Crastera). Trochę szkoda, bo wyczytywanie między wierszami jest zawsze ciekawe. Szczególnie w przypadku tej opowieści.

Co nie zmienia faktu, że czekam już na wybujałe interpretacje spadających ze stołu pionków i ułożenia rąk (i nie tylko) Czerwonej Kapłanki na mapie Westeros.

Raising Hope, recap


Przed kolejnym odcinkiem "Gry o tron" pragnę na szybko zrobić podsumowanie kilku minionych odcinków "Raising Hope", o którym pisałam już wcześniej

Mieliśmy w ostatnich tygodniach i odcinkach przekrój przez: mini-wersję niedawnych wydarzeń ("Occupy Natesville"), a co za tym idzie gościnny występ Katy Perry, stratę Porkchestera, wieczór wspomnień w wykonaniu Maw Maw, udzielanie się rodziny Chance'ów dla dobra społeczności i tresowanie świni, czy pani burmistrz problemy z zawodem miłosnym. To jedne z kilku motywów. Resztę przemilczę, co za dużo spoilerów, to niezdrowo.

Moim ulubionym motywem była Maw Maw i jej wspomnienia związane z mężem. Fakt, opierało się to na wrażeniu, że zmarłego męża widzi w swoim prawnuku i że non-stop (od pierwszego odcinka właściwie) próbuje go pocałować. I tak, jest to trochę chore, tym bardziej, kiedy Jimmy zdaje sobie sprawę, że za buziaka raz na godzinę i kilka staromodnych powiedzonek dostanie drinka, pyszny obiad i masaż stóp. Ale czy to do końca dziwi w tym domu? Na całe szczęście, końcówka rewanżuje coś wszystkim, Maw Maw dostaje swoją rocznicę, a Jimmy rehabilituje się przed Sabriną za obściskiwanie prababci. Nadal brzmi dziwnie? Cóż, to ludzie, którzy dziurawią sobie kondomy, szantażują władze miasta, pozwalają dzieciom zjadać szkodliwą farbę z zabawek albo mówić sobie, żeby spieprzali. Ale mimo tego wszystkiego i tak ich lubimy.

Burt w roli Charliego Browna zajmuje drugie, mocne miejsce.

Właśnie zobaczyłam pierwszy fragment jutrzejszego odcinka i dostałam gęsiej skórki. Główny motyw odcinka, to program telewizyjny "Inside Probe" o seryjnej morderczyni, która jest równocześnie matką Hope. Czego można się domyślić, w "My Name Is Earl" również pojawił się ten program, i były to jedne z najsłabszych odcinków całego serialu. Więc czemu nie rzucić tego samego starego kotleta do drugiego sezonu świetnego serialu z oryginalnym pomysłem. 

Najgorsze jest jednak to, że minęło niewiele czasu od mojego wypominania Garcii jego lekko niepokojący sentyment do "My Name is Earl", a tu pojawił się motyw narracji. Nie chcę pocieszać się, że pojawia się głównie na końcu odcinka, bo jeszcze skończy się tak, że będzie pojawiał się we wszystkich. Nie trzeba było głosu Jimmy'ego z offu, by docenić scenę tego, jak z malutką córką na kolanach ogląda zza szyby Lucy na krześle elektrycznym. Sam fakt, że to egzekucja, jego mina i gesty spokojnie wystarczyły.

Może czepiam się niepotrzebnie, ale mam jedynie nadzieję, że nie pojawi się tyle motywów wyjętych z Earla, bym mogła zrezygnować z oglądania poczynań Chance'ów.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Mad Men: A Little Kiss




Don Draper powrócił. Na szczęście nie stracił w ogóle na uroku, to samo tyczy się wszystkich pracowników Sterling Cooper Draper Price. 

Donowi żyje się jak zawsze wpaniale. Z nową żoną która tańczy, śpiewa, mówi po francusku i organizuje swojemu ukochanem mężowi przyjęcia niespodzianki. Już pod koniec pierwszego (pierwszego podwójnego) odcinka nasuwa się pytanie - kiedy skończy się sielanka? Dona znamy już zbyt dobrze, nie wytrzyma do połowy sezonu ;)

Niestety, w przeciwieństwie do głównego bohatera, jego była żona popada w coraz głębszą depresję. Bardzo przytyła (!), nic jej nie cieszy, a na dodatek lekarz znalazł u niej niepokojący guzek. Przerażona Betty nie wie co robić, a uspokaja ją dopiero rozmowa z Donem. Bardzo ładnie pokazana jest więź między nimi. Po tym wszystkim, co razem przeszli wciąż bardzo im na sobie zależy. Szkoda, że tak mało czasu zostało poświęcone dzieciom, tym bardziej że wątek Sally z poprzedniego sezonu zapowiadał się ciekawie. 

Co się dzieje w firmie? Głównie narastające konflikty. Pete Campbell (jeny, jak ja nie znoszę gościa) i Roger ledwo mogą wysiedzieć ze sobą w jednym pomieszczeniu. Niestety, to nie jest najlepszy rok dla Rogera. Nieszczęśliwe małżeństwo, sytuacja z Joan (którą chyba najmniej się przejmuje) i Pete, który lada chwila wykurzy go z tej firmy. To wszystko powoduje, że w pierwszych trzech odcinkach widujemy Sterlinga pijanego jak bela.

Ale nie tylko on obawia się o swoje stanowisko. Wojująca Peggy nie ma ani chwili wytchnienia. Ciągle musi walczyć o poważne traktowanie, a Don nie kwapi się już do pomocy, kiedy ona tego potrzebuje. Jakby tego jeszcze było mało, musiała zatrudnić nowego chłopaka który szybko wyrośnie na jej konkurencję.

I dobra wiadomość dla panów! Joan wraca z macierzyńskiego. Biedna kobiecina nie może już wytrzymać w swoim mieszkaniu z krzyczącym dzieckiem. Ona jest stworzona tylko do jednego. I wszyscy wiemy, że nie jest to bycie kurą domową.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Gra o tron 2x01: The North Remembers


Zaczęło się. Po miesiącach oczekiwania i różnego charakteru informacjach, dotyczących obsady i zmian w fabule, mamy w końcu drugi sezon martinowskiej sagi. Oczekiwania były wysokie, podobnie, jak obawy, ale w końcu możemy je skonfrontować.

Początek może nie buduje napięcia tak, jak w przypadku pilota poprzedniego sezonu, ale świetnie robi za podkład pod wejście Tyriona. Ten zgarnia całą uwagę widza już od pierwszej sekundy, konfrontując się z Joffem oraz robiąc niezbyt przyjemną, ale przynoszącą wielką satysfakcję (zarówno jemu, jak i nam), niespodziankę swojej słodkiej siostrze. Także dzięki temu możemy obserwować, jak Cersei w końcu nabiera więcej życia, czego zdecydowanie brakowało jej w pierwszym sezonie. Z niecierpliwością czekam na ich rozmowę po otrzymaniu listu od Stannisa.

A właśnie.

Najmniej przyjemny z braci Baratheonów w serialu miał stać się dla wielu fanów książki ciężkim orzechem do zgryzienia. Nie wyglądał zupełnie, jak książkowy odpowiednik. Po pierwszych ujęciach oraz scenie pisania sławetnego listu o pochodzeniu Joffrey'a, jednak stwierdziłam, że Stephen Dillane to dobry wybór. Może nie jest łysy i nie ma zapadniętych niebieskich oczu, ale świetnie oddaje tego średniego brata, który zawsze stał w cieniu tego bardziej lubianego i o swoje musiał walczyć, przez co mocno zgorzkniał. Kogoś, kto ma bardzo konkretne poczucie sprawiedliwości (patrz, Davos) oraz honoru, skoro każe w liście nazwać Jaime'a Królobójcą, nie zapomina jednak, że jest on też rycerzem (bardzo podobał mi się ten szczegół). 
Wiele oczekuję po częściach związanych z jego dworem, nie tylko ze względu na jego koronowaną głowę, ale też ze względu na Melisandre (i jej czerwonego boga) i Davosa (i jego zdrowy rozsądek). Oboje zostali dobrani wyśmienicie, przez co na ich scenę w łódce czekam dwa razy bardziej.

Na wspomnienie zasługuje też scena rozmowy Robba Starka i rzeczonego Królobójcy. Oczywiście, nie miała ona miejsca w książce, ale jestem wdzięczna scenarzystom za nią. Robb, ledwo utrzymujący nerwy na wodzy, oraz Jaime, zadufany i pewny siebie, ale tylko do momentu, w którym zdaje sobie sprawę, że stoi naprzeciw niego ktoś, kto ma pełne prawo, oraz niesamowitą ochotę, go zabić. I kto ma na swoje rozkazy szczerzącego kły wilkora.

Na krótko uraczono nas też tym, co za Murem oraz Czerwonym Pustkowiem.

Niestety, Emilia Clarke dalej gra z nienaturalną i lekko irytującą manierą, przez co sceny z jej khalassarem ogląda się z mieszanymi uczuciami. Bądź co bądź, ma ze sobą świeżo wyklute smoki oraz ser Joraha, którego nie spodziewałam się polubić po jego szorstkiej osobowości z książki. Iain Glen ociepla trochę jego wizerunek, sprawia, że chętnie ogląda się go jako doradcę młodocianej khaleesi
Za Murem odwiedzamy Twierdzę Crastera, towarzysząc wyprawie pod wodzą Starego Niedźwiedzia. Chcąc nie chcąc zapoznajemy się ze zwyczajami dzikiego, z jego rodziną i dosyć szorstkim pojęciem gościnności i wyświadczania przysług. I czy to tylko moje wrażenie, że właśnie w jego domostwie twórcy po raz pierwszy wyśmiali to, jak ślicznego aktora wybrali do roli Jona Snow?

Czuć pewniejszą rękę już na początku. Efekty są lepsze, scenografie wydają się większe, wszystko jakby zyskało na rozmachu. Po sukcesie pierwszego sezonu Weiss i Benioff nabrali wiatru w żagle, sądzę też, że szefostwo HBO trochę w nie dmuchnęło. Zapowiada się jeszcze więcej wrażeń, oby jak najwięcej z nich było pozytywnych.

Co prawda w sezonie pierwszym musieliśmy pożegnać się z mnóstwem ciekawych postaci (ach, ten Syrio Forel!), niemniej jednak teraz czeka nas wysyp następnych ludzkich wspaniałości (tylko ta nieszczęsna Ros nadal pałęta się w tle), z Jaqenem H'gharem i Qohrinem Półrękim na czele. Nic, tylko szykować się na następny poniedziałek.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...