W czwartym odcinku „Gry o tron” Weiss i Benioff pokazali nam, że wysoką
pozycję na liście najbardziej znienawidzonych bohaterów serialowych Joffrey
Baratheon ma jak w banku. Reszta fabuły musiała tylko dogonić jego mały
teatrzyk okrucieństwa.
Ale czy nie wystarczyłaby jedna
scena, w której znęca się nad bezbronną dziewczyną, w dodatkuza pośrednictwem
osoby trzeciej? Było już wystarczająco dużo okazji by pokazać, że król Joff
kipi od nadmiaru bezmyślnego okrucieństwa, skazując innych na cierpienie i
hańbę. Teraz dodatkowo odreagowuje w ten sposób klęski wojenne, trudne decyzje
oraz kolejną reprymendę od Tyriona.
A jeśli już o wojnie mowa, to po
raz kolejny omija nas bitwa, w której Król Północy pokonuje Lannisterów. To
jeden z minusów serialu, bo wiemy, że gdzieś toczy się wojna, wiemy kto walczy
z kim i że ludzie padają w tysiącach. Nigdzie jednak nie widać walk, nie mówiąc
już o zrujnowanych domostwach i splądrowanej ziemi. Podobna sytuacja miała też miejsce
w pierwszym sezonie. Tam wymówką był pozbawiający przytomności cios, jaki
otrzymał Tyrion.
Jedyne, co widzimy, to pole po
bitwie, dożynanie rannych oraz najbardziej przebojową i niezależną pannę w całym
Westeros, która zajmuje się wszystkimi rannymi, nie wiadomo po czyjej stronie
stoi, a na dodatek dogaduje królowi, krytykując jego sprawy i strategie. Z
obecności Talisy z Volantis w serialu można właściwie wyczytać dwie rzeczy: że
od razu wpadła w oko młodemu Starkowi oraz że sprawy mogą się przez nią nieco
skomplikować.
Wszystko odbywa się w obozach
królewskich i twierdzach, w dużych namiotach i jeszcze większych komnatach. Raz
na jakiś czas dostajemy coś w plenerze, tak jak pertraktacje Renly’ego i Stannisa
- bardzo dobrą scenę w świetnej scenerii. Chociaż w porównaniu z pierwszym
sezonem czuć pewniejszą rękę w kwestii wizualnej, to czasami brakuje w serialu przestrzeni.
Nawet Harrenhal, mające być ogromnym zamczyskiem, wydaje się być trochę
przyciasne.
Co nie zmienia faktu, że to
właśnie tam rozgrywają się jedne z ciekawszych scen tego epizodu, a widok na
sam zamek robi wielkie wrażenie. Niemal czuje się ciepło płomieni na twarzy,
gdy Gendry pyta, jaki ogień potrafi stopić kamień. To tam trafiamy z nim i Aryą,
gdzie dziewczynka układa swoją śmiertelną wyliczankę, tam odbywają się okrutne
przesłuchania w wykonaniu ludzi Gregora Clegane’a (nonszalancja Łaskotka, który
zadaje wszystkie pytania, jest wręcz porażająca). A „wisienką na torcie” jest
wjazd lorda Tywina i jego oddziałów. Charles Dance może nie pojawiał się do tej
pory często, ale za każdym razem robił świetne wrażenie. Tym razem jest tak
samo, szczególnie, gdy jedno jego spojrzenie wystarczy, by cały zastęp
bezwzględnych żołdaków podwinął pod siebie ogony, z pokorą przyjął miano
idiotów i rzucił się do wykonywania jego rozkazów.
Niektórym jeden gest przywraca
pokorę, innym trochę trudniej się do niej zmusić, nawet gdy od tego może
zależeć ich życie. Dawno niewidziana Daenerys po wyczerpującej wędrówce przez
Czerwone Pustkowie stanęła przed bramami Qarthu. Jej konfrontacja z kupcami z
tego miasta wypadła o tyle ciekawie, że nikt jeszcze nie zaczął traktować jej
poważnie, pomimo pogłosek o nowo narodzonych smokach. Widać było, że bardzo ją
to rozczarowało i nawet ubodło we wrażliwą targaryeńską dumę. Ci, którym
przeszkadza sposób grania Emilii Clarke (szczególnie liczne pauzy między
słowami), na pewno uśmiechnęli się z satysfakcją, gdy rozmawiający z nią kupiec
obcesowo przerywał jej. Jako jeden z gospodarzy miasta pośrodku pustyni,
stojący naprzeciw zagłodzonego khalasaru
oraz ich zdesperowanej i niezbyt doświadczonej królowej, był górą w tej
rozmowie i bardzo dobrze o tym wiedział.
Tyrion także nieprzerwanie
czerpie korzyści ze swojej nowo nabytej posady. Skupia się bardziej na
dworskich intrygach, niż na ratowaniu sytuacji w mieście. Ale skoro na razie nie
pokazują nam wojny, to widocznie obejdzie się też bez miasta wypełnionego
uciekinierami, w którym powoli zaczyna brakować nie tylko pożywienia, ale i
miejsca, a nastroje są dalekie od dobrych. Najsympatyczniejszy z Lannisterów
poświęca swój czas albo na niezbyt udane ukrywanie kochanki, albo na
temperowanie jednego ze swoich krewnych i szantażowanie drugiego.
Podczas kręcenia pierwszego
sezonu Eugene Simon, grający Lancela Lannistera, najczęściej dopytywał się
przebywającego na planie Martina o odgrywaną przez siebie postać, zasięgał
porad i wskazówek. Chociaż wtedy nie pokazywano go zbyt wiele, teraz dostał
większą rolę i, najwyraźniej robi użytek z zasięgniętej od autora wiedzy. Dobrze mu idzie granie aroganckiego, świeżo
pasowanego rycerza (których mieliśmy w serialu już kilku), który w jednej
chwili zmienia się w przerażonego dzieciaka, kiedy tylko słyszy groźby Tyriona pod
swoim adresem.
Nie ma wątpliwości, że Emmy dla
Petera Dinklage była zasłużona. Co więcej, podejrzewam, że sytuacja się
powtórzy. I chociaż pojawiło się do tej pory wiele głosów, że nagrodę otrzymał
niekoniecznie za swoją grę aktorską, ale przez poprawność polityczną, to każdy
kolejny odcinek drugiego sezonu przeczy temu stwierdzeniu. Bo kogo ogląda się w
„Grze o tron” najchętniej?
A do tej całej sympatii, jaką
darzymy nowego Namiestnika, na pewno trzeba dorzucić ciekawość względem
cienistego pomiotu, który wydała na świat Melisandre. Obiecała Stannisowi męskiego
potomka i dotrzymała obietnicy. Powiedzmy. Cień, jako sługa Pana Światła na
pewno przyczyni do sukcesu jedynej słusznej sprawy Stannisa. Ale w jaki sposób?
Jak to będzie wyglądało? Ta bardzo klimatyczna, a nawet mroczna, scena była o
wiele lepszym zakończeniem odcinka, niż Jon Snow w lesie.
Źródło: hatak.pl
Źródło: hatak.pl