środa, 25 kwietnia 2012

Gra o tron 2x04: Garden of Bones



 W czwartym odcinku „Gry o tron” Weiss i Benioff pokazali nam, że wysoką pozycję na liście najbardziej znienawidzonych bohaterów serialowych Joffrey Baratheon ma jak w banku. Reszta fabuły musiała tylko dogonić jego mały teatrzyk okrucieństwa.

Ale czy nie wystarczyłaby jedna scena, w której znęca się nad bezbronną dziewczyną, w dodatkuza pośrednictwem osoby trzeciej? Było już wystarczająco dużo okazji by pokazać, że król Joff kipi od nadmiaru bezmyślnego okrucieństwa, skazując innych na cierpienie i hańbę. Teraz dodatkowo odreagowuje w ten sposób klęski wojenne, trudne decyzje oraz kolejną reprymendę od Tyriona. 

A jeśli już o wojnie mowa, to po raz kolejny omija nas bitwa, w której Król Północy pokonuje Lannisterów. To jeden z minusów serialu, bo wiemy, że gdzieś toczy się wojna, wiemy kto walczy z kim i że ludzie padają w tysiącach. Nigdzie jednak nie widać walk, nie mówiąc już o zrujnowanych domostwach i splądrowanej ziemi. Podobna sytuacja miała też miejsce w pierwszym sezonie. Tam wymówką był pozbawiający przytomności cios, jaki otrzymał Tyrion. 

Jedyne, co widzimy, to pole po bitwie, dożynanie rannych oraz najbardziej przebojową i niezależną pannę w całym Westeros, która zajmuje się wszystkimi rannymi, nie wiadomo po czyjej stronie stoi, a na dodatek dogaduje królowi, krytykując jego sprawy i strategie. Z obecności Talisy z Volantis w serialu można właściwie wyczytać dwie rzeczy: że od razu wpadła w oko młodemu Starkowi oraz że sprawy mogą się przez nią nieco skomplikować.

Wszystko odbywa się w obozach królewskich i twierdzach, w dużych namiotach i jeszcze większych komnatach. Raz na jakiś czas dostajemy coś w plenerze, tak jak pertraktacje Renly’ego i Stannisa - bardzo dobrą scenę w świetnej scenerii. Chociaż w porównaniu z pierwszym sezonem czuć pewniejszą rękę w kwestii wizualnej, to czasami brakuje w serialu przestrzeni. Nawet Harrenhal, mające być ogromnym zamczyskiem, wydaje się być trochę przyciasne.

Co nie zmienia faktu, że to właśnie tam rozgrywają się jedne z ciekawszych scen tego epizodu, a widok na sam zamek robi wielkie wrażenie. Niemal czuje się ciepło płomieni na twarzy, gdy Gendry pyta, jaki ogień potrafi stopić kamień. To tam trafiamy z nim i Aryą, gdzie dziewczynka układa swoją śmiertelną wyliczankę, tam odbywają się okrutne przesłuchania w wykonaniu ludzi Gregora Clegane’a (nonszalancja Łaskotka, który zadaje wszystkie pytania, jest wręcz porażająca). A „wisienką na torcie” jest wjazd lorda Tywina i jego oddziałów. Charles Dance może nie pojawiał się do tej pory często, ale za każdym razem robił świetne wrażenie. Tym razem jest tak samo, szczególnie, gdy jedno jego spojrzenie wystarczy, by cały zastęp bezwzględnych żołdaków podwinął pod siebie ogony, z pokorą przyjął miano idiotów i rzucił się do wykonywania jego rozkazów.

Niektórym jeden gest przywraca pokorę, innym trochę trudniej się do niej zmusić, nawet gdy od tego może zależeć ich życie. Dawno niewidziana Daenerys po wyczerpującej wędrówce przez Czerwone Pustkowie stanęła przed bramami Qarthu. Jej konfrontacja z kupcami z tego miasta wypadła o tyle ciekawie, że nikt jeszcze nie zaczął traktować jej poważnie, pomimo pogłosek o nowo narodzonych smokach. Widać było, że bardzo ją to rozczarowało i nawet ubodło we wrażliwą targaryeńską dumę. Ci, którym przeszkadza sposób grania Emilii Clarke (szczególnie liczne pauzy między słowami), na pewno uśmiechnęli się z satysfakcją, gdy rozmawiający z nią kupiec obcesowo przerywał jej. Jako jeden z gospodarzy miasta pośrodku pustyni, stojący naprzeciw zagłodzonego khalasaru oraz ich zdesperowanej i niezbyt doświadczonej królowej, był górą w tej rozmowie i bardzo dobrze o tym wiedział.

Tyrion także nieprzerwanie czerpie korzyści ze swojej nowo nabytej posady. Skupia się bardziej na dworskich intrygach, niż na ratowaniu sytuacji w mieście. Ale skoro na razie nie pokazują nam wojny, to widocznie obejdzie się też bez miasta wypełnionego uciekinierami, w którym powoli zaczyna brakować nie tylko pożywienia, ale i miejsca, a nastroje są dalekie od dobrych. Najsympatyczniejszy z Lannisterów poświęca swój czas albo na niezbyt udane ukrywanie kochanki, albo na temperowanie jednego ze swoich krewnych i szantażowanie drugiego.

Podczas kręcenia pierwszego sezonu Eugene Simon, grający Lancela Lannistera, najczęściej dopytywał się przebywającego na planie Martina o odgrywaną przez siebie postać, zasięgał porad i wskazówek. Chociaż wtedy nie pokazywano go zbyt wiele, teraz dostał większą rolę i, najwyraźniej robi użytek z zasięgniętej od autora wiedzy.  Dobrze mu idzie granie aroganckiego, świeżo pasowanego rycerza (których mieliśmy w serialu już kilku), który w jednej chwili zmienia się w przerażonego dzieciaka, kiedy tylko słyszy groźby Tyriona pod swoim adresem. 

Nie ma wątpliwości, że Emmy dla Petera Dinklage była zasłużona. Co więcej, podejrzewam, że sytuacja się powtórzy. I chociaż pojawiło się do tej pory wiele głosów, że nagrodę otrzymał niekoniecznie za swoją grę aktorską, ale przez poprawność polityczną, to każdy kolejny odcinek drugiego sezonu przeczy temu stwierdzeniu. Bo kogo ogląda się w „Grze o tron” najchętniej?

A do tej całej sympatii, jaką darzymy nowego Namiestnika, na pewno trzeba dorzucić ciekawość względem cienistego pomiotu, który wydała na świat Melisandre. Obiecała Stannisowi męskiego potomka i dotrzymała obietnicy. Powiedzmy. Cień, jako sługa Pana Światła na pewno przyczyni do sukcesu jedynej słusznej sprawy Stannisa. Ale w jaki sposób? Jak to będzie wyglądało? Ta bardzo klimatyczna, a nawet mroczna, scena była o wiele lepszym zakończeniem odcinka, niż Jon Snow w lesie.

Źródło: hatak.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...