niedziela, 20 kwietnia 2014

Nurse Jackie s6e01



Jackie wróciła po długiej przerwie i po wstrząsającym finale piątego sezonu. Nasza ulubiona pielęgniarka w rocznicę bycia czystą przerwała dobrą passę, jak gdyby nigdy nic. Wzięła tabletkę na chwilę przed wyjściem, tak jak my wychodząc przypominamy sobie o kluczach czy ostatni raz stajemy przed lustrem upewniając się, że dobrze wyglądamy. Powrót do ćpania, okłamywanie wszystkich, podwójne życie- to wszystko sprowadziło się to trywialnego wrzucenia sobie tabletki do gardła. 

Pierwszy odcinek dał mi do myślenia- od czego tak naprawdę jest uzależniona Jackie? Od narkotyków, czy właśnie od tego kręcenia, manipulowania ludźmi i mydlenia im oczu? Bo na pewno daje jej to ogromne poczucie władzy i buduje poczucie własnej wartości. Musi być niezwykle dumna z siebie, kiedy wszyscy chwalą, jak dobrze wpływają na nią wizyty na siłowni. Co podoba mi się w tym serialu, to fakt, że nikt nie próbuje naszej bohaterki usprawiedliwić. Bo przecież w byciu ćpunem nie ma niczego szlachetnego czy niewinnego. To czysty egoizm. Nie radzę sobie z dziećmi? Oddam je mężowi, przynajmniej spokojnie będę mogła kruszyć tabletki w domu. Jackie nie lubi się przed nikim tłumaczyć, nie znosi ludzi którzy próbują się wtrącać w jej życie, a najbardziej denerwują ją ludzie, którym na niej zależy. 
Dlatego zastanawia mnie związek z Frankiem. Ciapowaty policjant którego czas na ekranie ogranicza się do komplementowania Jackie, jest pod jej pantoflem. Ale widocznie ona lubi takich facetów, w końcu Eddie też żadnym macho nie był.

Konkurs na najsłodszą parę w szpitalu bez dwóch zdań wygrywają Zoey i dr Ike. Niestety, pozostawienie dr Roman w serialu nie cieszy mnie tak samo, jak reszty bohaterów. Na pewno rozwinie się też wątek nastoletniej Grace, która idzie w ślady mamy. Ciekawe, jak zareaguje na to Jackie- czy załamie się, czy może zmobilizuje ją to do ponownej walki z nałogiem? Bardzo podoba mi się też nowa koleżanka pielęgniarki. Na pewno będzie wesoło!

P.s. Wiecie, że jednym z wielu reżyserów Nurse Jackie jest Steve Buscemi? To ten gość:


wtorek, 15 kwietnia 2014

Gra o tron 4x02: The Lion and the Rose


Nim dołączymy do całego internetu z pełnym satysfakcji okrzykiem "w końcu umarł!", zwróćmy nasze zadumane spojrzenia na aktora, który sportretował nam ten typ łajdaka, w którym nie ma nawet najmniejszej rzeczy do polubienia. Trzeba przyznać, że Jack Gleeson, prywatnie naprawdę uroczy i sympatyczny dzieciak, od pierwszego sezonu do samego końca był takim Joffem, jakiego można było sobie wyśnić w największych koszmarach. Arogancki, uparty, okrutny i bezczelny, ado tego tchórzliwy, i z tendencją do zachowywania się jak rozwydrzony i rozpuszczony sześcioletni bachor. Może postać Joffa była jednowymiarowa, w gromadzie postaci o różnych odcieniach szarości będąc czarną jak węgiel, ale taką postać też należy odpowiednio zagrać, nie przerysowując żadnej jego cechy i nie czyniąc króla karykaturą złego dzieciaka. Osobiście liczę na to, że zobaczymy go jeszcze w wielu rolach. I że nie będzie znany tylko jako "ten drań Joffrey"

A teraz...
W końcu umarł!

Na własnym weselu, w otoczeniu setek ważnych gości. Po upokorzeniu wuja, jego młodej żony, świeżo nabytego szwagra i całego jego rodu. Śmierć odpowiednia dla tak nikczemnej postaci. I jedna z tych, na którą wszyscy widzowie przyklasną radośnie.

Teraz właściwie został nam tylko Ramsay Snow. Świetnie dobrany, świetnie zagrany Ramsay, dzięki któremu mieliśmy świetną scenę otwierającą. Ale nie tylko Ivan Rheon błysnął nam podczas strony w lesie. Alfie Allen okazał się o wiele bardziej dopasowany do roli Fetora, niż do roli Theona Greyjoy'a. Cokolwiek czuło się do jego postaci i tego mówił, lub gdy zdobywał Winterfell, widząc jego pokraczny bieg i nerwowe tiki w obecności bękarta, zaczyna się nagle czuć dla niego litość. Trochę wbrew własnej woli.

Dobrze znowu widzieć Brana i Reedów. Chociaż powoli, to nadal brną na północ, a teraz dodatkowo mają jasno określony cel. Wizja Starka została przedstawiona sprawnie i bardzo plastycznie, nawet jeżeli użyto sporo ujęć z pierwszego sezonu. I może narzekałam kiedyś, że jest w serialu zbyt mało Brana. Może to jednak dobry zabieg? Bran potrzebny nam jest właśnie w takich ważnych chwilach, przy drzewie sercu, które mówi do niego. Ucinanie mozolnej i jednostajnej wędrówki sprawia, że nie marudzimy na znikomą ilość wydarzeń. Chociaż teraz został wysłany za nimi Locke. Dużo rzeczy może jeszcze się zdarzyć.

Po zeszłotygodniowym odcinku nie byłam pewna, co nie pasuje mi w postaci Oberyna Martella. Nie mam nic do zarzucenia od strony aktorskiej. Pedro Pascal wygląda i zachowuje się, jak "gorąca głowa" z Dorne. Jedyne, co razi to potrzeba twórców na ukazanie jego, hm... nienasyconego apetytu. Czerwona Żmija był krewkim Dornijczykiem, fakt, ale w pierwszej mierze był księciem, przedstawicielem swojego rodu, i wiedział dobrze, że ostentacyjne oblizywanie palca kochanki, czy łapczywe spoglądanie na tancerkę i młodego rycerza, przy stole pełnym ludzi jest bardzo nie na miejscu. Pewne rzeczy, szczególnie wśród wysoko urodzonych, były tylko domysłami i takimi powinny pozostać, by nie ograbić nas z możliwości wyłapywania niuansów i drobnych gestów. Wcześniej zrobili to z Renlym, teraz najwyraźniej zabierają się za kolejną "kontrowersyjną" postać.

Czy komuś wesele wydało się pełne niezręczności, a radość niektórych gości wymuszona? Ktoś widział zniesmaczoną minę lady Olleny czy kamienną twarz siedzącego między gośćmi Varysa? Tak powinien wyglądać prawdziwy mariaż polityczny i wyprawiona z jego okazji uczta! Chociaż najmocniejsza scenę zostawiono na koniec, to cała sekwencja uczty wypadła mocno - szczególnie ze strony aktorskiej, czy mowa tu o Natalie Dormer (jej reakcje na wszystkie poczynania małżonka były bezbłędne), pojawiającej się na moment Gwendoline Christie, czy zawsze niezawodnych Charlcie Dance i Dianie Rigg. Nawet młodziutka Sophie, grająca Sansę, wypadła świetnie, a główna jej siła polegała na subtelności i oszczędnych gestach.

Co do subtelności, to najwyraźniej motywem przemyconym do odcinka, było jedzenie. Wspólny obiad spożywali bracia Lannisterowie, na Smoczej Skale królowa przy kolacji opowiadała o tym, że Stannis gotował jej zupę, a Bran wsuwał papkę z żołędzi. Wszystko jednak było tylko przystawką przed królewskim pasztetem na główne danie. Nie wiem tylko, czy ktoś jeszcze odważyłby się go skosztować.
Miło było zobaczyć znowu Jerome Flynn'a, jak zwykle zadowolonego z każdej sceny, w której jest obecny. Jako że Bronn stał się teraz trenerem Jaime'a (niestety w miejsce książkowego ser Ilyna), to nasz ulubiony najemnik zostanie z nami na długo.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Gra o tron 4x01: Two Swords



Wracamy do Siedmiu Królestw! Kto był podekscytowany samym tylko oczekiwaniem na nowy sezon i ogłaszanymi stopniowo dodatkami do obsady?

Długo nie dadzą nam zapomnieć o "Deszczach Castamere", prawda? Już pierwszy odcinek nowego sezonu, a my usłyszeliśmy ten utwór dwa razy. Jeżeli jest jeszcze ktoś, kto nie poznał, że "Deszcze" pojawiły się w trakcie sceny wytapiania mieczy, przygotujcie się na to, że prawdopodobnie będą grali to przy każdej scenie z lordem Tywinem. Jego dziatki, Złote Bliźnięta, zaczynają się powoli rozchodzić. Cersei odpływa w picie i przerost ambicji. Jaime, który na pewno już zaczyna wartościować swoje życie, irytuje się postępowaniami siostry. Może i kiedyś nie byłam przekonana co do odrobinę stonowanego sposobu portretowania Cersei przez Lenę Heady. Teraz jednak widzę potencjał w odgrywaniu kobiety, która już straciła wszelkie wypływy i głos na dworze, a do tego traci teraz kontrolę nad jedyną osobą, która nigdy jej się nie sprzeciwiała i dawała się koncertowo manipulować - nad swoim słodkim bliźniakiem. 

Trzeci Lannister, z każdym dniem coraz bardziej zgorzkniały, właśnie stał się częścią kolejnego ciekawego duetu, kiedy do Królewskiej Przystani zawitała delegacja z Dorne. Może i pierwsza scena, w której pojawił się Pedro Pascal jako książę Oberyn Martell, była lekko koślawa i na siłę, ale tak wypadają wszystkie sekwencje w przybytku rozkoszy Littlefingera. Nie spodziewałam się co prawda, że "Deszcze Castamere" mogłyby rozeźlić księcia, ale to pozwoliło nam przekonać się dlaczego, na wieść o jego niespodziewanym zastępstwie za brata, Tyrion przełknął głośno ślinę i pewnie zaklął w duchu. Książę Oberyn, Czerwona Żmija, jasno przedstawił swoje priorytety - do Królewskiej Przystani przygnała go głównie zemsta za siostrę i jej dzieci.

Kiedy usłyszałam Daenerys pytającą, gdzie podziewa się Daario Naharis, palnęłam w przestrzeń "jest jeszcze na castingu, wasza miłość". Trudno było się temu oprzeć. Po zastąpieniu Eda Skreina nową twarzą chyba wszystkim ulżyło, chociaż na pewno znajdą się tacy, którym potrzeba strasznie tej niebieskiej brody i złotego zęba. Michiel Huisman już na wejście zasłużył sobie na pochwałę, w końcu gorszy od Skreina być nie może. Pozytywy na dworze Daenerys to też (a właściwie zawsze) jej smoki. Większe i wyraźniej gwałtowniejsze. Uroczo wyglądają, gdy Matka głaszcze je po łuskach, ale po chwili kłapią na nią ostrymi zębami. Nawet jej mogą w każdej chwili zrobić krzywdę.

Rozumiem, że trzeba sprawić żeby Dzicy wydawali się jak najbardziej przerażający i źli. Ale zrobienie z nich kanibali to już przesada. Fakt, z Mance'm podróżowali też ludożercy z bardzo dalekich i mroźnych krain, ale żaden z nich nie trafił za Mur, żaden z nich nie należał do klanu Thennów. Wystarczy, że Nocną Straż czeka konfrontacja z zahartowanymi ludźmi z krain wiecznego śniegu, a dla Jona z byłymi towarzyszami. Dzikim nie potrzeba żadnej dodatkowej i uroczej cechy charakteru albo planu dietetycznego.

I na koniec dobra scena walki, a w niej lubiany coraz bardziej Rory McCann i ponowne spotkanie z Aryą. I kontrast w tym, jak zabija Ogar, machając mieczem i waląc pięściami na około, a Arya, której ciosy są ciche i na swój sposób przerażające. Właśnie teraz Arya zatraciła kompletnie to, kim była - kiedy odczuła niesamowitą satysfakcję z zemsty i radość z odbierania życia.

To był dobrze rozwijający się pierwszy odcinek, chociaż bez fajerwerków. Wymalowano nam, gdzie znajdują się teraz ci bohaterowie, którzy przeżyli. Co robią i co myślą. Nowi natomiast zapowiadają się niezwykle interesująco. Przed nami zatem jeszcze dziewięć interesujących poniedziałków.

Aha, drodzy książkowcy: Florian i Jonquil, alleluja!

środa, 2 kwietnia 2014

The Walking Dead 4x16: A


To był bardzo nierówny sezon. Bardzo nierówny w sensie: pierwsza połowa była taka sobie, a druga połowa była słaba.Podzielenie go wjazdem Gubernatora i zniszczeniem więzienia uwypukliło ten podział trochę zbyt mocno, niż pewnie było w założeniach.

Ze wszystkich małych grupek, które mieliśmy okazję oglądać po opuszczeniu więzienia, tylko Tyreese jako opiekunka do dzieci mógł wzbudzić zainteresowanie. Po pierwsze, dlatego że towarzyszyła mu Lizzie, mała psychopatka, której wątek wręcz prosił się o rozwinięcie lub rozwiązanie. Po drugie, dlatego że w swojej podróży spotkał Carol. Różne rzeczy mogły wyniknąć z tego spotkania, każda o wiele bardziej emocjonująca od tego, co widzieliśmy do tej pory w grupce Maggie, Glenna czy Ricka.

Najwyraźniej nikt już na tym świecie nie jest porządny (Rick też nie, dlatego mieliśmy dla porównania flashbacki z więzienia i rozmowy z Hershellem). Po spotkanej przez Daryla grupce nie spodziewałam się postawy przykładnych obywateli. Nie wiem, co stało się z Beth, ale gdyby dalej podróżowała z Dixonem, żadne z nich by nie przeżyło tego spotkania. Daryl nadal miałby w sobie siłę do obrony dziewczyny, nie przepełniałaby go rezygnacja i gorycz. Wesoła Kompania w skórzanych kurtkach znalazła go w momencie największej słabości, a jej szef postanowił to wykorzystać. Terminus za to mnie odrobinę zaskoczył. Wydaje się, że mieszkający tam ludzie są gorsi od świętej pamięci Gubernatora. Ten stał się tym, kim był pod koniec życia, przez długi ciąg nieszczęśliwych wydarzeń. Ludzie z Terminusa nie dość, że zwabiają ocalałych w swoją niewolę, to jeszcze z dziką premedytacją wykorzystują do tego ostatnią pozytywną rzecz, jaka wszystkim pozostała - nadzieję na wspólne przetrwanie. 

Parafrazując cytat z klasyka Janusza Majewskiego: "to i kanibali mamy w tym burdelu?"

Rick, od śmierci Lori mocno zagubiony i w ogóle nie w formie, ocknął się w dobrym momencie. W przeciwieństwie do drugiej grupy, która wykazała się zbyt dużą naiwnością. Jego brak zaufania do czegokolwiek i kogokolwiek może jeszcze wyciągnąć wszystkich z sytuacji, która może wydawać się bez sytuacją bez wyjścia. Od Złego Ricka gorszy jest tylko Niesamowity Hulk.

Odcinek finałowy w ogóle nie wydawał się być finałem. Zabrakło napięcia, czegoś chociaż odrobinę podobnego do emocji towarzyszących zakończeniu drugiego sezonu. Liczę jednak na to, że po przerwie dostanę coś. Cokolwiek! Po kilku odcinkach łażenia wzdłuż torów kolejowych mam naprawdę małe oczekiwania.


wtorek, 1 kwietnia 2014

How I Met Your Mother, la grande finale


I w końcu, po dziewięciu sezonach, przyszło pożegnać nam się z barem McLaren's, zdzirowatą dynią, żółtą parasolką, mieszkaniem Lily i Marshalla, whisky Glenn McKenna i, oczywiście, naszą ulubioną paczką przyjaciół z Nowego Jorku.

Nie wiem kto, ale ktoś zasługuje na kopa za ten finał.

Kiedy Barney i Robin przyznali się, że wzięli rozwód, wiedziałam już, że całość skończy się tak jak się skończyła. Straszliwy cień błękitnego rogu z pierwszego odcinka zawisł nad Nowym Jorkiem. Bałam się tylko myśleć, jak wyrzucą z obrazka tę biedną Matkę. Nie wiem jednak co byłoby gorsze: zakończenie serialu ze świadomością, że ta kobieta nadal stoi w cieniu Robin (mówiłam, mówiłam?!), czy uśmiercenie jej w odpowiednio szybkim terminie.

Chciałam przy okazji finału wyrazić swoją opinię o całym dziewiątym sezonie, skoro wcześniej nie czułam weny, żeby się tym zająć. Ale trudno pisać cokolwiek o pełnym przygotowań sezonie, skoro wszystko w nim wzięło w łeb. Rozumiem rozpad małżeństwa Barney'a i Robin. Nie zawsze udaje się utrzymać dobry związek, szczególnie w przypadku dwóch tak indywidualnych charakterów. Ot, życie. Jednak po rozłączeniu tej dwójki wszystko kompletnie się popieprzyło. Barney został potraktowany na odwal się. Nie dostał na tyle dużo czasu, by można było poczuć, że po latach rozpustnego życia zmienia się pod wpływem dziecka. A Robin... z Robin nic się nie zmieniło i to chyba jest najbardziej denerwujące. Na marne poszły wszystkie starania Teda o wyleczenie się z uczucia do niej. Wystarczyło na kilka lat to przydusić i poczekać, aż inna kobieta urodzi mu dzieci, które przyklasną tylko na wieść, że ich ojciec przez cały czas miał ochotę na powrót do cioci Robin. 

Ted, oczywiście, ma prawo znaleźć jeszcze szczęście i powód do radości po śmierci ukochanej żony. Nie wiem dlaczego uważał, że znajdzie je przy boku kogoś tak niestabilnego uczuciowo jak Robin. Zakochany Barney był przykładem całkowitej szczerości (czego nie można powiedzieć o pani Schrebatsky) i prawdziwego oddania drugiej osobie. Co myślała sobie Robin za każdym razem, kiedy zmieniała zdanie co do swoich uczuć? Nie mam pojęcia.

Ach, Lily i Marshall byli tam też. Nie mogę powiedzieć, że zostali zmarnowani, bo w końcu od decyzji o wyjeździe do Włoch (tej ostatecznej) ich wątek kompletnie zszedł na drugi plan. Szczęśliwe małżeństwa najwyraźniej nie są w ogóle ciekawe i jedyne, co im pozostaje, to rozmnażać się.

Udało im się stworzyć finał, który będzie wywoływał bardzo dużo emocji i długo jeszcze dawał powody do zażyłych dyskusji. Szczególnie po tak słabym ostatnim sezonie. Co poradzić, że spora część tych emocji będzie negatywna...

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...