wtorek, 29 października 2013

The Walking Dead 4x03: Isolation


Czas najwyższy wyruszyć w podróż. Zapakować dwójkę ulubieńców publiczności w auto i wysłać ich po antybiotyki, by ocalić mieszkańców więzienia przed rozprzestrzenieniem się epidemii i śmiercią. Jeśli wpakuje się tą wycieczkę prosto w hordę zombie... no cóż, w każdym sezonie musi w końcu pojawić się horda.

Chyba nikt nie musi zastanawiać się, o jaką dwójkę mi chodziło. Nawet jeśli nie należą do czyichś ulubieńców, to nietrudno zauważyć, jak wielką sympatię zdobyli Michonne i Daryl. Dixon przeszedł przez cały serial niesamowitą ewolucję. Zmienił się z podejrzanego motocyklisty o nieuczciwych zamiarach i rasistowskich poglądach w prawdziwego i lojalnego członka swojej grupy - który działa kiedy trzeba, gotów nawet poświęcić własne życie, jeśli miałoby to pomóc reszcie. A Michonne, która z kataną w ręku i szwędaczami na łańcuchach, była po prostu niesamowicie kozacka, zyskała w ostatnim odcinku kilka ludzkich rysów i pokazała się nam z tej wrażliwej strony.

A jako, że sytuacja w którą się wpakowali wygląda na poważną, to szykuje nam się kilka odcinków z niesamowitymi wyczynami tej dwójki. Trudno powiedzieć, co robi z nimi Stookey, o którego jak do tej pory wszyscy raczej się potykają. Dobrze jednak, że wyruszył z nimi Tyresee i znalazł jeszcze ułamek chęci do życia. Co z tego, że ten ułamek stanowi gniew i chęć wywarcia okrutnej zemsty na skrytym w więzieniu mordercy. Może do tej pory Chad Coleman nie popisał się specjalnie, a nawet nie miał ku temu możliwości. Był po prostu jeszcze jednym ocaleńcem, chociaż wzorowanym na bardzo ważnej komiksowej postaci. Świetne pokazał nam teraz zwierzęcy niemal gniew i determinację Tyreese'a. Przeczuwałam też trochę, że nie da się zjeść w aucie. Filmowa konwencja ucieczki przed liczebną przewagą wymagała, by w ostatniej scenie jego młotek znienacka rozwalił czaszkę jakiegoś zombie.

Najwyraźniej Carol jest dla czwartego sezonu tym, kim dla trzeciego była Andrea - chce dobrze, ale nie jest w stanie przewidzieć koszmarnych konsekwencji. Domyślam się, że to, co wyjawiła Rickowi w tym odcinku nie przysporzy jej fanów. Nie potrafię jednak jej znielubić, ale też nie chcę tłumaczyć jej poczynań (podobnie było z Andreą). Mam za to wrażenie, że może kogoś chronić, biorąc winę na siebie. Oby nie okazało się jednak, że przekombinowuję i za bardzo analizuję to drastyczne podejście do zakażonych.

Ten odcinek był jak chwila oddechu. Było dużo scen przegadanych (w pozytywnym znaczeniu tego słowa) - refleksji, pretensji, konfrontacji, a zagrożenie ze strony zombie wydało się umniejszone i odsunięte na dalszy plan. Wiemy w końcu od początku, że żywych w TWD też należy się bać.

środa, 23 października 2013

The Walking Dead 4x02: Infected


Temu odcinkowi należałoby nadać podtytuł "Jakby tego było mało..."

Widzowie zostali właściwie przygotowani w zeszłym tygodniu. Namiastka sielanki nie mogła trwać dłużej, a Patrick w końcu wyczłapał z łaźni i wgryzł się w kogoś. Mogło wydawać się, że po brutalnym początku - ludziach zaatakowanych w ich własnych celach, nic gorszego nie może się zdarzyć.

Ale Patrick musiał umrzeć przez coś, dlatego też przez ten sezon będziemy oglądać zmagania ocalonych z wrogiem wewnątrz - chorobą, która w takich warunkach okazuje się śmiertelna i na pewno nie skończyła zbierać żniwa. Dorzućmy do tego nadgorliwego rezydenta, który za najlepsze rozwiązanie uważa ogień, i karmiciela szwędaczy. Z początku wydawało się bowiem, że nowi mieszkańcy mogą być zbędni, potem okazali się przydatni i pracowici. Teraz jednak okazali się bardzo poważnym zagrożeniem.

Serial coraz bardziej zaczyna przypominać komiksowy pierwowzór - szczególnie pod względem ilości krwi, wnętrzności i wszelkich obrzydliwych rzeczy, które wiążą się z epidemią zombie. Wulgarnego języka raczej tu nie uświadczymy (a tej w komiksie było sporo), dodatkowo intymne kontakty między bohaterami też zostały zredukowane i uromantycznione, ale od strony wizualnej to, co widzimy w telewizji, coraz bardziej przypomina narysowany ostrą kreską pierwowzór.

Cieszy mnie też, że w niektórych przypadkach twórcy postanowili odejść od wiernego przenoszenia charakterów na ekran - mam tu na myśli głównie Carol. W komiksie rozchwiana emocjonalnie, irytująca i znacznie młodsza, w serialu przeszła wielką metamorfozę. Zaczynała jako maltretowana żona, by teraz na własną rękę uczyć dzieci unieszkodliwiania zombie. Dodatkowo służy jako plaster leczniczy na większość problemów - to właśnie do niej ciągnie większość bohaterów by się wygadać, bądź to ona stara się komuś pomóc. Może to sprawi, że widzowie, krytykujący ją za bezużyteczność, zmienią o niej zdanie?

Ustalone już chyba zostało, że jeżeli nie jesteś Glennem i Maggie, to nie masz szans na miłość, czy po prostu bliższy kontakt z osobą przeciwnej płci. Możesz znaleźć się w gronie podejrzanych - jak Carol i Daryl, których ciągnie do siebie w jakiś sposób. Ale kiedy pojawiłeś się w poprzednim sezonie jakieś dwa razy, to bardzo szybko posłużysz jako np. karma dla szwędaczy, czy chorując i nie dożywając drugiej randki. W "Star Treku" z lat 60. najkrótszy żywot dawało ci noszenie czerwonego uniformu; w "Walking Dead" ten sam efekt osiągasz przenosząc się do więzienia z Woodbury.

Niestety, nie nauczyłam się jeszcze, że rozbiegówkę kolejnego odcinka należy zignorować. Wiem oczywiście, że następny odcinek będzie mocno trzymał w napięciu, ale równocześnie próbuję w najbardziej absurdalne (i zapewne nieprawdziwe) sposoby zidentyfikować niektóre zombie...


wtorek, 22 października 2013

Pora na reklamy: The Crazy Ones


David E. Kelley z przełomu XX i XXI wieku to był gość - to on stworzył hitowy serial "Ally McBeal" oraz niemniej popularny "Boston Public". Robin Williams też miewał się wtedy świetnie: nadal grywał w dobrych filmach, równocześnie odnosząc sukcesy jako komik standupowy. Także Sarah Michelle Gellar należała do najgorętszych ówczesnych nazwisk. Jej tytułową rolę w "Buffy" wszyscy nadal świetnie pamiętają, a niektórzy uważają za kultową.

Ta właśnie trójka, mając już swoje dobre chwile za sobą, spotkała się na planie "The Crazy Ones" - serialu o ojcu i córce, którzy prowadzą agencję reklamową, opierając się na jego "legendzie" i jej...  ogarnięciu? I chociaż wydaje się, że ich agencja reklamowa jest duża i ma świetną renomę, to wszystkimi projektami zajmuje się pięć osób. Nie znam się wybitnie na kulisach świata reklamy, ale to chyba nie tak ma wyglądać. Na pewno jednak daje wiele okazji do żartów i śmiesznych sytuacji, które wynikają z konfrontacji głównych bohaterów z klientami wszelkiej maści.

A to, czy wszystkie wychodzą zabawnie, to inna sprawa. Product placement za to jest bez zarzutu - nikt nie fatygował się stwarzać jakieś fikcyjne marki, tylko w pilocie wywalił nam jednego fastfoodowego giganta. W dzisiejszych czasach nie jest to żadna nowość - za zabiegami mniej lub bardziej subtelnego przedstawienia czyjegoś loga idą grube pieniądze.

Robin Williams ma tę rzadko spotykaną cechę: równocześnie potrafi być niezwykle zabawny i okropnie irytujący. Dodatkowo, reżyserzy mają tendencję do puszczania go "samopas", co może wypadło dobrze w disneyowskim "Aladdynie" czy komediach z lat 90., jednak nie zawsze się sprawdza. W "Crazy Ones" w rekordowo szybkim czasie zaczyna irytować, głównie ze względu na to, że jego bohater sprawia wrażenie wiecznie rozproszonego, żyjącego w kompletnym chaosie dziwaka. Wszystkie jego kawały i parodie gdzieś już słyszeliśmy. Williams, jeden z moich ulubionych komików ever, stara się wszędzie robić stand-up, zamiast włożyć coś w swoją postać. Facet zgarnął statuetkę Oscara, jego nazwisko ma ciągnąć ten serial w ramówce, więc chociaż raz na jakiś czas powinien się postarać! Dobrze, że chociaż Sarah Michelle Gellar się stara - równocześnie pokazując nam swoją bardziej komediową stronę.

Niemniej jednak, podobnie jak sytuacja ma się z "2 Broke Girls" i tym kiedy Max przekroczy wszelkie granice obrażania klientów, chyba zostanę jeszcze przy tym serialu i zobaczę, jak (i czy) rozwijają się bohaterowie, jak pojawiają się nowe twarze i nowe problemy do rozwiązania. I jak szybko Robin Williams zacznie udawać Johna Wayne'a lub Rodney'a Dangerfielda.

wtorek, 15 października 2013

The Walking Dead: 30 Days Without an Accident


Czyżby najbardziej oczekiwany powrót jesiennej ramówki? Patrząc po rankingach oglądalności - zdecydowanie tak! A patrząc z perspektywy wydarzeń pierwszego epizodu - na ten tytuł "Walking Dead" całkowicie sobie zasłużył.

To było naprawdę mocne rozpoczęcie sezonu. Zafundowano nam odpowiednią równowagę między przedstawieniem nowych postaci, ich związków z głównymi bohaterami, a ukazaniem dobrze ogarniętego już życia w więzieniu (co zahaczało niemal o sielankę, szczególnie gdy Darryl został nazwany "pookie"), dorzucono kilka chwil czystego szaleństwa i trochę refleksji. A jako, że to świat opanowany przez żywe trupy, to nie oszczędzono nam porządnej dawki gore'u i niespodziewanego ataku zombie na wejście.

Ten ostatni motyw, chociaż powtarzany w poprzednich sezonach po kilka razy, teraz nabrał nowej formuły, a przez to świeżości. Do tej pory horda zombiaków pojawiała się w okolicy truchtając sobie spacerkiem przez świat. Logiczne, ale z biegiem czasu trochę nudne. Fakt, że tym razem lądowały bohaterom na głowach, trącił trochę czarnym humorem, równocześnie będąc przerażający.

Jednak najmocniejszą scenę zachowano dla Ricka. Szeryf, który jeszcze w poprzednim sezonie balansował na granicy szaleństwa i okupił to bolesnymi konsekwencjami, teraz stanął oko w oko z tym, czym mógł się stać. To ta scena trzymała mnie bardziej na krawędzi krzesła, niż walka ze szwędaczami w supermarkecie. Od pierwszych sekund dało się wyczuć, że ze spotkaną w lesie kobietą nie wszystko jest w porządku. Można było pomylić ją z zombie, a potem przez chwilę pomyśleć, że ma jakiś związek z "zaginionym w akcji" Gubernatorem (tylko dlatego, że jego wątek właściwie się urwał). Koniec końców miała chyba tylko przypomnieć Rickowi, że cały czas łatwo jest zwariować po tych wszystkich przeżytych i zrobionych okropieństwach. Że już nie będzie się nigdy tym samym człowiekiem, na swój sposób tracąc człowieczeństwo, jak zombie. I że nie można tracić czujności nawet na sekundę.

A łatwo o to, kiedy więzienie stało się prawdziwą ostoją, razem ze zbudowanymi na jego terenie zagrodami, ogródkiem, kiedy bohaterowie odzyskują te ułamki dawnego życia - na przykład mogąc słuchać mptrójki podczas prac ogrodniczych. Najwyraźniej okularnicy w "Walking Dead" mają z góry określone przeznaczenie - marudzić, a potem ugryźć jednego z głównych bohaterów (oby wtedy nikt nie miał żalu do Carol, że uczyła dzieci posługiwania się nożami). Ten zignorowany, chory chłopak na pewno zaważy na czyimś losie, biorąc pod uwagę, że zasłużył na cliffhanger.

poniedziałek, 14 października 2013

The Blacklist: Quid pro quo, agentko Keen.


Dokładnie w dwudziestej sekundzie odcinka pilotowego wiedziałam trzy rzeczy: że facet w płaszczu i kapeluszu to główny czarny charakter, że gra go James Spader (nie zaglądałam wcześniej w obsadę) i że właśnie dla niego, nie bacząc na poziom serialu, na pewno pozostanę przy oglądaniu "Blacklist".

Część widzów kojarzy Spadera głównie z roli w kinowej wersji "Gwiezdnych wrót", filmie sprzed niemal dwudziestu lat. Dlatego "Blacklist" może wywołać u niektórych niejaki szok, gdy zobaczą go jako pięćdziesięcioletniego faceta z brzuszkiem i łysiną. Część serialowców jednak będzie pamiętało go jako Roberta Californię w ostatnich sezonach "The Office" - postać bardzo dziwną, aczkolwiek świetnie zagraną.

Spader jest zdecydowanie najmocniejszym punktem tego serialu, szczególnie przy "nowej twarzy" Megan Boone. Widać, że aktor świetnie się bawi, grając inteligentnego, sypiącego "asami z rękawa" byłego agenta o szorstkim usposobieniu. Ale kiedy naprzeciw niego staje młoda agentka, wyciągnięta prosto z Quantico, rozpoczyna się lawina skojarzeń z "Milczeniem owiec". Źle to, czy dobrze?



Nie widzę żadnego problemu w tworzeniu innej wersji zależności z cyklu "niedoświadczona agentka nawiązuje współpracę z groźnym przestępcą, by uzyskać ważne informacje i uratować komuś życie", o ile jest to realizowane w sprawny i przemyślany sposób. Tak ma to miejsce w "Blacklist". Niech Keen będzie dobrze wyuczona, ale świeża i z niewykształconym jeszcze zmysłem dystansu do sprawy. Niech zdradza swoje sekrety Reddingtonowi, w zamian za cenne informacje. Byle Raymonda Reddingtona łączył z Hannibalem Lecterem tylko fakt, że obaj siedzieli w celi z kuloodpornej pleksi. I delikatne orbitowanie w stronę bycia kulturalnym dupkiem. My po drodze będziemy zastanawiać się, dlaczego Red chce rozmawiać tylko z nią (w "Milczneiu" było to łatwe - Lecter był po prostu diabelsko ciekawski i znudzony) i co o niej wie. Ile poufnych informacji udało mu się zebrać w ciągu tych dwudziestu lat nieobecności? Jak je wykorzysta? Co w ogóle kierowało nim, gdy wrócił "do domu"?

Obawiam się odrobinę o to, czy całość nie stanie się w końcu do bólu schematyczna i zacznie bardziej przypominać seriale proceduralne spod znaku CSI. Na każdy odcinek przypadnie nam jeden złoczyńca, wydany przez Reddingtona, a procedura jego schwytania przeplatać się będzie z umysłową grą naszego mistrza wywiadu i manipulacji z agentką Keen. Na góra dwa-trzy docinki może to zadziałać, jednak w przypadku tego serialu wolałabym, by twórcy czymś nas zaskoczyli.

Można czasami przyczepić się do spraw technicznych, schematycznych postaci (H. Cooper) czy do scenariuszowych potknięć, ale w każdym serialu znajdzie się jakiś słaby punkcik. Jednak "Blacklist" to ciekawa pozycja w jesiennej ramówce, na pewno warta wypróbowania jako dobry serial sensacyjny. Niektóre seriale, sygnowane nazwiskiem swojej największej gwiazdy (głównie chodzi tu o sit-comy, Charliego Sheena czy Melissę Joan Hart), nie odnoszą takiego sukcesu, jakiego można by się po nich spodziewać. Kiedy jednak aktor "kradnie show" przypadkowo, to można naprawdę się zainteresować.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...