piątek, 23 maja 2014

Gra o tron 4x07: Mockingbird


Mogłabym oglądać ten serial po połowie. Wyrzucać części, w których pojawia się koślawa Daenerys, gdzie Cersei jest niedograna, a Melisandre rozebrana do naga, i gdzie Janos Slynt, razem ser Aliserem Thorne, pławią się w chamstwie i żołnierskim awansie. Mogłabym zajmować się całą resztą i byłabym szczęśliwa. I może tak zrobię?

Podobał mi się akt łaski, którego dokonał Ogar. Został wykonany na zwykłym farmerze, a nie napotkanym żołnierzu. Umierający, nawet po tym, jak Arya przedstawiła mu się z imienia i nazwiska, nie miał pojęcia kim są i nie obchodziło go to w obliczu utraty całego swojego dobytku i nadciągającej śmierci. Nie była to jego wojna, a i tak za nią ucierpiał. Serial poniekąd nadrobił ignorowanie widoków targanego walkami Westeros przez wspólną podróż Aryi i Ogara. Ich wątek nie przestaje ciekawić i poruszać. Bo Arya i Ogar są tak bardzo do siebie podobni, chociaż przeszli przez diametralnie różne środowiska. A chwile, w których odsłania swoją wrażliwszą stronę, są najlepszymi momentami każdego odcinka. Najwyraźniej nie bez powodu w poprzedniej notce Rory McCann nawinął mi się w akapit. Teraz wypadł cudownie - w końcu miał okazję pokazać Ogara trzeźwego i nie z mordem i pogardą w oczach. Szkoda, że go zranili. W nieciekawych czasach (i adaptacjach książek Martina) takie rany mają tendencje do jątrzenia się i odbierania nam ulubionych bohaterów o wiele wcześniej, niż byśmy chcieli. Skaleczenie na piersi khala Drogo też przecież wyglądało niegroźnie.

Obawiam się trochę prowadzenia wątku Brienne. Twórcom tak bardzo przykrzyły się wycieczki bohaterów wzdłuż szlaków, że ukracali je kiedy tylko mogli. Tymczasem od wyjazdu ze stolicy Brienne nie będzie robiła nic innego, szukając po drodze biednej Sansy. I albo zostanie ucięta, albo trafi w poczet wątków męczących i nudnych, jak Bran. A szkoda, bo w tym odcinku było ciekawie. Pojawił się znowu Gorąca Bułka i subtelny, łamiący czwartą ścianę, żart na temat jego wypieku dla Aryi. Brienne pokazała trochę więcej charakteru i udało jej się dobrze zadziałać. Nauczyła się przez poprzednie sezony, jak polegać na instynkcie, a nie tylko na kodeksie rycerskim i teraz wprowadza to w czyn. Do tego Gwendoline i Daniel świetnie wypadają w duecie.

Pojawił się Trzeci Góra. Z doborem aktora nie ma może tragedii, jak przy sezonie drugim, ale do Conana Stevensa, który do imponującego wzrostu miał też imponująco groźną twarz, trochę mu brakuje. Nie widzę też podobieństwa rodzinnego z młodszym bratem, a wydaje mi się, że nie tylko wysokim wzrostem powinni się charakteryzować. Przesadzono też z pomysłem na jego trening. To wystarczająco brutalny serial i nie potrzeba było całego rzędu więźniów "do odstrzału", tym bardziej, że o Górze krążą tylko złe opowieści. Czasami tylko zła opinia wystarczy, by stworzyć obraz bohatera. Same tylko monologi Oberyna Martella z tego sezonu wystarczą, byśmy oczekiwali po starszym Cleganie najgorszych rzeczy.

I czy Czerwona Żmija nie jest najlepszy, gdy pokazuje nam co innego niż swoje niezaspokojone libido? Kiedy jest politykiem, księciem i żądnym sprawiedliwości bratem. Szkoda, że twórcy postanowili pokazać nam to pod koniec, ale może lepiej późno, niż wcale? Po pełnej atmosfery i emocji rozmowie z Tyrionem można poczuć żal, że ta dwójka nie miała okazji działać wspólnie w innych okolicznościach. Szkoda, że na efekty tej rozmowy przy świetle pochodni musimy poczekać trochę dłużej niż zwykle.

Littlefinger za to udowodnił wszystkim, że to delikatne wzdryganie się na jego widok, które pewnie przydarzyło się każdemu widzowi, jest całkowicie zasłużone. Czy chodzi o morderstwo z zimną krwią? O to, że wypchnął przez Księżycowe Drzwi swoją panią żonę? Ależ skąd, to "Gra o tron", w której ludzi nadziewa się na miecze, jak na wykałaczki. Jego intrygi, ambicje i działania, nawet zdrada Neda w pierwszym sezonie, stawiają go w jednym szeregu z innymi bohaterami. Za to jego pociąg do Sansy, oparty tylko na tym, że jest córką jego wielkiej miłości, to powoduje, że na jego widok człowiek czuje dziwny niepokój i ma ochotę od razu wymyć ręce.

Atmosfera zagęszcza się odpowiednio, a wydarzenia kumulują. Może i dobrze, że na kolejny odcinek będziemy czekać trochę dłużej. Nauczeni doświadczeniem dziewiątych odcinków, będziemy potrzebowali głębszego oddechu - zupełnie, jak przed skokiem do głębokiej wody. A potem wszystko pójdzie w cholerę!

środa, 21 maja 2014

Peaky Blinders i seksowne akcenty


Posiadacze Canal + pewnie mają już powyżej uszu zmasowanego ataku Peaky Blinders. Jednak jeśli ktoś jeszcze nie słyszał o tym świetnym brytyjskim serialu, jak najszybciej powinien odrobić lekcje.

Zanim przejdę do fabuły, warto zaznaczyć jak genialną obsadę ma ten serial. Cillian Murphy, Helen McCrory, Tommy Flanagan i Sam Neill to tylko wierzchołek góry lodowej. A w drugim, wyczekiwanym już przez wielu sezonie ma się pojawić sam Tom Hardy!

Tommy Shelby to nieoficjalna głowa rodziny, która jest także jedną z największych grup przestępczych w mieście. Oczywiście jest także zabójczo przystojny i niedostępny, jednym słowem- wymarzony chłopak. Jak to z buntownikami bywa, zawsze mają swój słaby punkt, którym jest piękna dziewczyna. I tu się taka znajdzie- jest nią nowa barmanka w ulubionym miejscu spotkań rodziny Shelbych. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności w świecie serialu- IRĘ, komunistów, cyganów i wszystkich facetów z wojenną traumą- dziewczyna nie jest zwykłą barmanką, tylko tajną agentką. Czy miłość przezwycięży te wszystkie polityczne i ideologiczne bariery? Kogo to obchodzi, kiedy wszystkie wątki poboczne są tak interesujące!

Brudne Birmingham zachwyca, wszechobecne błoto i smród pociąga. Niezwykle realistyczne bójki, problemy rodzinne, rozterki głównego bohatera wciągają jak dawno żadna historia nie wciągnęła nikogo. W internecie możemy znaleźć dużo porównań do Boardwalk Empire, jednak trzeba postawić sprawę jasno- serial HBO może pucować buty twórcom Peaky Blinders. Drewniany Steve Buscemi nie jest nawet w jednym procencie tak samo interesujący, a oglądając Zakazane Imperium na pewno nie poczujemy tego, co przeżyjemy z Peaky Blinders. Nie wiem czy to wina akcentów, brudnych i niemożliwych do zrozumienia. Ale po prostu im bardziej wierzę. Oni są bardziej autentyczni. Może właśnie tego brakuje w serialach- autentyczności i klasy średniej. Dlatego serial BBC jest obecnie jedną z najlepszych propozycji. 

piątek, 16 maja 2014

Supernatural 9x22: Stairway To Heaven + SPN: Bloodlines, pilot


Szalone przygody Sama i Deana, na dokładkę z Castielem, są na ostatniej prostej do końca finału. Już w przyszłym tygodniu dostaniemy odcinek, który, według opinii scenarzystów, producentów i aktorów, dużo zmieni i na kilka miesięcy zostawi fanów łaknących o więcej. Pytanie tylko, czy będą w stanie pokazać w dziesiątym sezonie coś, czego publiczność naprawdę będzie chciała?

Chociaż dziewiątka miała najlepsze wyniki oglądalności od czterech lat, to pozostawiała jednak trochę do życzenia. Do tego trafiły się w niej jedne z gorszych i nudniejszych odcinków w całej dziewięcioletniej historii serialu. Niedługo przed i po tym, jak wysmarowałam notkę na temat zalet SPN. Kosmos postanowił dodatkowo zmusić mnie do zrewidowania poglądów na temat odcinków nie dotyczących głównej fabuły - wszystko przez pilotowy odcinek spin-offu, "Supernatural: Bloodlines".

Ale jedno im przyznaję. Do tej pory nie walczyli z zakompleksionym frajerem. Był niesamowicie wpływowy, pierwotny potwór, Dick Roman. I Lucyfer, klasyka gatunku niemalże, winny tylko tego, że za bardzo kochał swojego ojca. Był Abaddon, Azazel i kilka innych wpływowych i groźnych demonów. A teraz pozostał nam właściwie tylko zakompleksiony sługa boży, który pechowo wybrał sobie naczynie wyglądające jak Glut z "Zemsty frajerów". Jest z nim trochę jak z Joffem. Curtis Armstrong tak dobrze wczuwa się w rolę Metratrona, że irytuje niemal przez całą scenę, w której się pokazuje. Niemal życzymy mu spotkania z Deanem w trybie berserk. Lucyferowi tego nie życzyliśmy, o dziwo. Nie wspominając o Crowley'u, który jest teraz właściwie trochę supernaturalową maskotką, a nie królem zepsucia.

Jeżeli ktoś lubi wątek z Armią Castiela, to ten odcinek musiał mu się podobać. Ja, niestety, należę do grupy, którą męczy już patrzenie na centrum dowodzenia z komiksów Marvela, wypełnione aniołami, a wprowadzane na potrzeby tego zmiany psują odbiór. Została mi więc do oglądania szarpanina między Winchesterami, którzy nie chcą ze sobą rozmawiać o tym, co ich trapi, boli i co im zagraża. I już to chyba widziałam, jakieś siedem razy z rzędu. Widzę też, że role się odwracają, a karma wraca do ludzi. I teraz to Sam zamknie swojego brata w metalowej klatce, by uratować go przed krzywdą, jaką Dean sam sobie zrobił. Czy rozejdą się znowu na koniec? I kto wtedy przygarnie Castiela? 

Bo Castiel na pewno nie wróci do nieba. Niekoniecznie dlatego, że stracił swoją łaskę i prawdopodobnie coraz bardziej zaczyna się uczłowieczać. Jest po prostu świetnym barometrem fanowskich nastrojów i sympatii. Był już wiernym sługą Boga, zbawieniem dla Deana, buntownikiem, człowiekiem, spiskował z Piekłem, chciał zostać następnym Bogiem, a do tego wszystkiego jeszcze jest lekko dziwny i słodki w swojej nieporadności, nawet jako przywódca wielkiej armii. Publiczność go uwielbia, więc nikt chyba nie zmarnuje okazji, by przez cały następny sezon trzymać go przy braciach. 

Szykuję się na finał, oczywiście. Strony już się pozmieniały, a główni bohaterowie zostali podzieleni. Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Czekam teraz na to, kto poświęci życie za sprawę. Wszyscy mają mniej więcej równe szanse, ale typuję Gadreela.


A w Chicago, zanim się dobrze rozpędzili...

Natrafiłam już na opinie, że spin-off nie sprawdził się, bo Winchesterowie nie byli w centrum uwagi. Problem jednak leżał nie w braku braci, ale w braku jakichkolwiek ciekawych bohaterów i ciekawej historii. Pięć rodzin, dzielących między siebie wpływy w Chicago i okolicach, miało niesamowity potencjał. Pomysł na tematykę serialu też, w końcu jest tyle mitologii, nadnaturalnych stworzeń i przesądów, które mogłyby się pojawić, że starczyłoby spokojnie na kilka sezonów. Nie musiało chodzić tylko o zmiennokształtnych, wampiry, czy dżinnów. Winchesterowie przez tyle lat na pewno nie liznęli nawet połowy, a same wierzenia rdzennych mieszkańców Ameryki to duże pole do popisu. Niestety, pójście na łatwiznę nie sprawdziło się, bo który już raz można oglądać kłótnie wilkołaków z wampirami? Miałka historia miłosna wcale nie pomogła serialowi - Violet i David wypadli mało interesująco. Brakowało ich historii w tym wszystkim, możliwości zobaczenia rodzącego się uczucia i ich wspólnego zmagania się z przeciwnościami, które w końcu zwyciężyły i doprowadziły do ich rozstania.

Chociaż byłam naprawdę ciekawa tego, co można jeszcze wykombinować, jednak po tych czterdziestu-kilku minutach cieszę się, że nikt nie podjął się zrealizowania całego sezonu. Podobno stacja nadal czeka na coś interesującego w ramach spin-offu Supernatural. Tylko czy ktoś zaryzykuje ponowne odwrócenie uwagi od Winchesterów?

środa, 14 maja 2014

Gra o tron 4x06: The Laws Of Gods And Men


Dawno, dawno temu obejrzałam sobie "Dróżnika". Wtedy ekranizacja "Pieśni lodu i ognia" była tylko odległym marzeniem i prawdziwą paradą fantastycznych wizji o tym, kto i kogo mógłby zagrać. Typowałam wtedy Robin Wright na Cersei i Josha Holloway'a na Jaime'a (pamiętacie go jeszcze?). Jeremy Irons miał być moim Stannisem, bo czemu nie? Myślało się wtedy epicko. Jednak po seansie filmu Thomasa McCarthy'ego jedynym kandydatem do roli Tyriona Lannistera był dla mnie Peter Dinklage. Niekoniecznie dlatego, że nie znałam zbyt wielu niskich aktorów, on był jednak jakby skrojony do tej roli, szczególnie po kilku przypadkiem zobaczonych epizodach "Treshold". A jakiś czas potem HBO ogłosiło, że tak, robią. I że Peter zagra Półmężczyznę.

Od tej pory spałam spokojnie, uznając, że może się walić i palić, a Lindsay Lohan może zagrać Sansę (co też kiedyś typowałam z jakiegoś dziwnego powodu), ale Peter Dinklage zapewni nam niesamowite wrażenia i powalającą kreację. Pewnie nie byłam jedyna, w końcu wielu ludzi dostrzegło w nim potencjał. Taka była jednak moja opinia i żaden Warwick Davis by tego nie zmienił.

Takie odcinki, jak ten, to potwierdzają.

Już pal licho Yarę Greyjoy, która pojawiła się tylko po to, by podkulić ogon i uciec. Bezwzględna żelazna kapitan i jej bezwzględni żelaźni podkomendni nie daliby rady jednemu półnagiemu chłopaczkowi? Fakt, nieźle wywijał bronią i emanował szaleństwem na kilka metrów wokół. Ale wystarczyłby toporek w czoło, szczególnie gdy wybili jego strażników, a Snow został z nimi sam na sam. Mogliby zająć się spokojnie wywlekaniem wrzeszczącego i opierającego się Theona z klatki, a problem lorda Roose'a Boltona z nieobliczalnym bękartem byłby rozwiązany.

Nieważny też Stannis, który w tym odcinku był tylko meblem, jakby nie był w stanie załatwić sprawy dla siebie. Wszystkie podróże w Westeros, łącznie z rejsem do Braavos, odbywają się chyba za pomocą teleportu. Miło było jednak zobaczyć Marka Gatissa. A właściwie usłyszeć go, bo nawet po ciemku można rozpoznać ten na wskroś brytyjski głos. Rola może epizodyczna, ale przynosząca wiele radości. Daenerys także nie robiła wrażenia, chociaż dzięki niej zobaczyliśmy Drogona w akcji. Ale przynajmniej wypadła lepiej niż jeden z jej petentów (i przyszły zalotnik) Hizdahr zo Loraq, drętwy i sztywny i kompletnie nieegzotyczny. Ciężko było go oglądać.

Za to ostatni kwadrans tego odcinka był mistrzostwem świata.

Sąd na Tyrionem był kolejnym motywem, na który niemal wszyscy czekali, a który zakończył się w sposób niespodziewany. Dinklage znów znalazł się centrum uwagi i wykorzystał ten czas najlepiej, jak potrafił. Przez chwilę myślałam nawet, że motyw, kiedy wchodzi do sali wykonując krótki taniec w kajdanach, nie był wcale materiałem bonusowym, ale prawdziwą sceną z odcinka. Dinklage zaprezentował nam cały wachlarz emocji - od znudzenia i radosnej rezygnacji przez większość procesu, po skrajną pogardę i wściekłość w ostatniej mowie. Zastanawiam się, czy znajdzie się ktoś, kto nie poczuł ukłucia w środku, gdy na salę weszła Shae. Wyrachowana oportunistka czy zastraszona i więziona do tej pory, nieważne. Widać, że przez prowadzenie jej wątku do tej pory Weiss i Benioff celowali w ten drugi zestaw. Jej widok sprawił Tyrionowi większy ból, niż wszystkie rzucane w jego stronę oskarżenia i obelgi. A cudowny Peter pokazał nam to tak, że nas samych zabolało.

Oczywiście, za takim świetnym występem, cała reszta powinna wypaść blado, co jednak nie miało miejsca. Podobała mi się dawka subtelności, jaką zaserwowali nam wszyscy aktorzy, przez drobne gesty, znaczące miny i rzucane Tyrionowi spojrzenia, które zawierały w sobie również całą gamę emocji, głównie tych negatywnych, ale z kilkoma wyjątkami, jak na przykład Jaime. Czerwona Żmija co prawda znowu prawił jednoznaczności i był nonszalancki aż do granic bezczelności, ale miło oglądało się, jak z każdym świadkiem i z każdym zeznaniem zdawał się podejmować swoją własną decyzję co do Tyriona. Mam zastrzeżenia co do lorda Tyrella który od pierwszej sceny stał się naczelnym popychadłem w Małej Radzie. Wiadomo, że to Królowa Cierni trzyma w tej rodzinie wszystkie sznurki, jednak jej najstarszy syn nie powinien być traktowany jak błazen czy pachołek. Ona sama powinna się o to też trochę postarać.

Fascynujące już stało się to, jak skrajne emocje wzbudza ten serial. Nie mówię tylko o śmiertelnym żniwie wśród bohaterów oraz reakcjach na nie. Sceny kontrowersyjne, sceny przesadzone albo taki z niewykorzystanym potencjałem, dziwne castingi i szybkie ich zmiany, czasami na gorsze. Do tego jeszcze wieczna dyskusja o wyższości książki nad adaptacją i o tym, jak wierna ta adaptacja powinna być. Za to wszystko można znienawidzić zarówno HBO, jak i głównych twórców, o Martinie nie wspominając. Potem jednak zdarza się Tyrion Lannister w pełnej furii, Arya i jej taniec, Ogar stający się ulubieńcem ogółu z czystego przypadku, czy narodziny smoków. I wszystko jest dobrze. I wszystko jest pięknie.

czwartek, 8 maja 2014

Gra o tron 4x05: First Of His Name


Po trzech latach stałego rozłamu na serialowców i czytelników, w końcu wszyscy stajemy po jednej stronie. Już zaczyna się ten moment, kiedy Martin swoje, a twórcy swoje. Między nimi jesteśmy teraz my, jak jeden mąż zastanawiając się, co jeszcze Weiss i Benioff nam pokażą. Zmiany względem książki już są ogromne (i tylko niektóre da się w miarę rozsądnie wytłumaczyć), a ma być ich jeszcze więcej. Chociażby dlatego, że kilku pobocznych bohaterów udało się w serialu uśmiercić nim spełnili swoją rolę. Do tego, po scenie z Innymi i niemowlakiem, pojawiła się informacja, że pojawi się więcej rzeczy, które planowane są na fabułę nieopublikowanego jeszcze szóstego tomu. Jeżeli ktoś się boi, to może być to strach uzasadniony.

Obawiałam się poniekąd tego, że po śmierci króla Joffrey'a trudno im będzie odpowiednio wysoko unieść poprzeczkę. I tak, każdy kolejny odcinek sprawiał wrażenie przegadanego, żeby nie powiedzieć nużącego w pewnych chwilach. Pomijając krótkie interesujące chwile, gdy na ekranie pojawiał się Littlefinger, lub gdy Jaime ćwiczył walkę na miecze z niezawodnym i niezastąpionym Bronnem, "Gra o tron" stała się produkcją pełną długich dialogów, wypaczonych postaci i dyskusyjnej sceny gwałtu. Owa kontrowersyjna sekwencja w Wielkim Sepcie rozpaliła sieć niemal do białości i sprowokowała mnóstwo różnie zakończonych dyskusji, by dwa dni później wygasnąć zupełnie. Odcinek czwarty także okazał się festiwalem nudnego dialogu, głupich decyzji i ziewania. Trzeba było więc poczekać jeszcze tydzień, by coś się w końcu zagęściło.

Całe szczęście, że jest w tym serialu Littlefinger. Całe szczęście też, że zabrał się do działania, zamiast opowiadać o swoich przybytkach negocjowalnego afektu. Jego przybycie do Doliny było najlepszym motywem odcinka, ciągnącym za sobą kilka naprawdę dobrze zrealizowanych scen, szczególnie tych z udziałem dawno nie widzianej Lysy Arryn. Jej rozmowa z Sansą przy cytrynowych ciasteczkach była warta każdej minuty. Dało się wyczuć też atmosferę odseparowania Doliny Arrynów od reszty kraju. Nie chodziło tu tylko o geograficzne położenie i trudne do przebycia góry. Cała Dolina zdaje się świadomie ignorować wszystko i wszystkich. Jedyną rzeczą, o jakiej myślała przez długi czas Lysa było przybycie Littlefingera, a on zagrał na niej wręcz koncertowo. Sansa ma się od kogo uczyć tego, jak przeżyć w świecie polityki i nie skończyć jak lord Eddard. Może i zachowuje się trochę dziwnie w stosunku do niej, może nasuwa się stwierdzenie "lepkie paluszki", ale manipulację i knucie opanował on do perfekcji. To zawsze się świetnie ogląda.

Wypad na Twierdzę Crastera nie był wcale takim złym pomysłem, jak mogło wydawać się wtedy, gdy Jon Snow zaproponował wszystkim tę wyprawę. Otrzymaliśmy bowiem kawałek przyzwoitego machania mieczem, co się w serialu inspirowanym średniowieczem bardzo ceni, i kilka zgonów, które były więcej niż wyczekiwane. Udało się też twórcom zgrabnie wybrnąć z pomysłu obecności Brana i spółki w tamtym miejscu. Motyw przejęcia ciała Hodora wypadł świetnie, tak jak wizja czardrzewa. Jeżeli takie motywy będą pojawiały się podczas ich wędrówki na północ, to jestem jak najbardziej za. Nikomu niepotrzebny tam Locke nie będzie już psuł tła. Teraz nikt już nie wie, gdzie udał się Brandon Stark, więc jego podróż może trwać dalej. Na tyle spokojnie, na ile da się w krainie wiecznego mrozu, dzikich plemion, jeszcze dzikszych zwierząt i czarnorękich upiorów.


Arya i Ogar, którzy już dawno wyrośli na ulubieńców większej części publiczności, także mieli swój moment. Chyba najlepszy z całej wspólnej podróży! Powrócił motyw wyliczanki, którą recytowała sobie mała Starkówna, a Ogar znów dał jej szorstką lekcję podejścia do życia. Może i tknęło to fanów nieodżałowanego Syrio Forela, ale trzeba przyznać, że Clegane znowu miał rację. I dobrze, bo Arya mogła zakończyć ich wspólną wyprawę jednym dźgnięciem Igły. Śmierć Sandora Clegane na pewno mogłaby sprawić, że ktoś przestałby oglądać ten serial.

Nim się obejrzeliśmy, minęła połowa sezonu. Serial powoli zaczyna ewoluować w coś, czego chyba nawet George R. R. Martin sobie nie wyobrażał. Fantazja Weissa i Benioffa może i nie zawsze odpowiada oczekiwaniom fanów, ale ciągnie całą produkcję do przodu i to dzięki nim ta niesamowita historia i niesamowici bohaterowie zapiszą się w świadomości milionów ludzi. I może te całe miliony ludzi sięgną po książki?

wtorek, 6 maja 2014

History Channel presents: Vikings


Wikingowie nie nosili rogów na hełmach, a w ich oddziałach walczyły kobiety i posługiwały się tarczą i włócznią równie dobrze, jak mężczyźni. Dzieciom opowiadali historię o gigancie Logim pożerającym wszystko na swojej drodze. Wikingowie posiadali niewolników, ale zdarzało się, że przyjmowali ich do swojej rodziny zamiast więzić i zmuszać do pracy. Wikingowie byli świetni, nawet siejąc postrach na wybrzeżach Europy! A przynajmniej tak pokazuje nam najpopularniejsza produkcja History Channel.

Jeżeli nagłe zmiany frontu rodów Tyrellów i Freyów z "Gry o tron" to było za dużo dla niektórych widzów, to intryg w dwóch sezonach "Wikingów" mogą już nie znieść. Tutaj sojusznicy i zaciekli wrogowie zamieniają się miejscami tak szybko i często, że trzeba by sobie notować te zmiany, by się nie zgubić. Krwawe Gody to piknik w parku w porównaniu z tym, jak problem lojalności i zdobywania wpływów załatwiał Ragnar Lothbrok przez dwa dotychczasowe sezony.

Ale jeżeli jesteście głodni zapierających dech w piersiach widoków (2/3 pierwszego sezonu kręcone było w plenerze - w Irlandii i Norwegii) i świetnie zrealizowanych zdjęć, pięknej pracy kamery na pięknych i dopracowanych szczegółowo planach, a do tego lubujecie się w widowiskach opartych na jednej z najciekawszych kultur europejskich, to Wikingowie są zdecydowanie dla was. Dla wielbicieli mitologii znajdzie się też cała masa odniesień wartych wyłapania, w końcu serialowa historia Ragnara i jego rodu opiera się na micie o potężnym wojowniku, który sam wzorowany był na jednym z wpływowych władców skandynawskich. Tylko uwaga na krew. Bardzo dużo krwi.  Ale krew musi być, skoro wszystkie sceny walki (zarówno potyczki między bohaterami, ale też i bitwy) ukazane są w bardzo realistyczny sposób, odwzorowujący prawdziwe techniki walki Wikingów.

Obsada podlega pewnym zmianom, jako że zgony zdarzają się dosyć często i bywają gwałtowne lub szokujące. I chociaż Travis Fimmel, odtwórca głównej roli, przeszedł długą drogę od "Tarzana na Manhattanie" i reklam Calvina Kleina, to jednak do niektórych kolegów z planu trochę mu brakuje. Do koleżanek też, jak w przypadku Jessalyn Gilsig, etatowej serialowej manipulatorki. Gabriel Byrne co prawda nie dotrwał do sezonu drugiego, ale jego epizody nadal dobrze wspominam. Cały serial kradnie jednak kto inny. O dziwo, to nie Ragnar, czy jego potężny brat Rollo, są najstraszniejszymi z bohaterów, ale Floki - cieśla i rybak. To przecież podręcznikowy przykład psychola. Idealny kandydat na ofiarę schematu cherlawego dziwaka, który obraca się w gronie silniejszych od siebie bohaterów, by na końcu nikczemnie ich zdradzić. I dałam się złapać na ten trick! Przez cały czas zerkałam w jego stronę z obawą, że w końcu faktycznie przejdzie na złą stronę. Gustaf Skarsgård (tak, z tych Skarsgårdów) ma coś takiego w sobie, co wywołuje niepokój, a jednocześnie zaciekawienie, kiedy widz zastanawia się, w którą stronę pójdzie ta postać. Czyni to jego rolę najlepszą kreacją w całym serialu. Często też czyni z Flokiego ulubieńca widzów, którzy chętnie zwracają się do takich niejednoznacznych postaci - żeby daleko nie szukać: Daryl Dixon.

Nie ma co ukrywać, kiedy Michael Hirst mówi ci, że chce zrobić kolejny serial historyczny, to przyklaskujesz i bierzesz się do roboty. Stojący za ogromnymi sukcesami "Dynastii Tudorów" i "Borgiów" Hirst wie, co robi i co pisze. Dla wiernych fanów produkcji kostiumowych jego nazwisko powinno stanowić dobrą rekomendację. Reszcie polecam odpalić pierwszy odcinek i przekonać się, że warto zostać na dłużej już przy pierwszych sekundach "If I Had a Heart" i jednej z lepszych czołówek serialowych.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...