Jeśli ktoś zna pojęcie „jump the
shark” i oglądał ostatnie dwa odcinki drugiego sezonu „Raising Hope”,
doskonale wie, że twórcy to właśnie zapewnili swojej widowni.
Zeszłotygodniowy odcinek miał
być tylko kolejną próbą rozśmieszenia widzów parodią programu interwencyjnego
pod postacią arcypoważnego „Inside Probe”. Może nie była to skuteczna próba, bo
formuła wyczerpała się już przy użyciu jej w „My Name is Earl”, innej produkcji
Grega Garcii – ale zafundowano nam powrót Lucy, osławionej seryjnej morderczyni
z Natesville.
Cały odcinek jedenasty
poświęcony był na emisję programu o niej, a przy okazji o rodzinie Chance’ów,
którzy, bądź co bądź, byli zaangażowani w jej pojmanie, a potem w wychowywanie
jej dziecka. Pojawiały się materiały dowodowe, wywiady z członkami rodziny i
ich otoczeniem oraz rekonstrukcje wydarzeń. Jakkolwiek można narzekać, na fakt,
że zdjęcia rodzinne aktorów nijak mają się do dzieciństwa ich bohaterów, albo
mieszanie w aspektach z przeszłości, by pasowały do teraźniejszych wydarzeń,
tak największe zdziwienie przyszło na końcu. Całe to napięcie budowane było po
to, by na koniec odkryć przed nami, że oto Lucy żyje!
Jeśli ktoś nie zemdlał
kilkanaście razy, tak jak Jimmy, nie uszkodził sobie głowy podczas upadku i nie
uświadczył kilkudniowej utraty świadomości albo pamięci, to oglądnął na pewno
następny odcinek, by zobaczyć, jak wybrnęli z tego. I nie mówię tu tylko o
bohaterach, ale o twórcach też.
I tak oto finał dzieliliśmy
między mało potrzebną końcówkę „Inside Probe”, a typowy dramat sądowy. Lucy,
której nieobecność tłumaczono latami spędzonymi w Tybecie, gdzie osiągała
spokój ducha, wystąpiła o odzyskanie praw do opieki nad Hope. Walczyła o to,
przed ławą przysięgłych, która wyglądała, jak złożona z sobowtórów Earla Hickey
(naprawdę trudno przeoczyć te wszystkie odniesienia do „My Name is Earl”),
mając za świadków tych, którzy przez ostatnie dwa sezony mogli mieć jakieś
pretensje do rodziny Chance’ów. Pojawił się dzieciak, który kiedyś próbował poderwać
Sabrinę, zapominany muzyk rockowy, który dostał od Burta w łeb, była sąsiadka z
pretensją o podsłuchiwanie, jak poniża męża (gościnnie Jamie Pressly, której na
te kilkanaście sekund znowu „włączyła się” Joy), czy sąsiad-imigrant, który
wykorzystał kompromitujące zdjęcia Virginii.
Jimmy wygłosił chwytającą za
serce przemową o tym, jak bardzo kocha swoją przemądrzałą matkę i napastującą
go prababcię, czy jaką więź posiada z ojcem, który potrafi kilka godzin obserwować
zabawkowy biust na ścianie, poruszający się w rytm muzyki. Burt i Virgina
pobili się ze strażnikami, a Maw Maw zażądała od ławy przysięgłych, by
zaśpiewali jej piosenkę. Było nawet zwolnione tempo, gdy mała Hope wędrowała w
ramiona matki po ogłoszeniu wyroku. Wszystko tak, jak powinno być na serialowej
sali sądowej. Pomijając piosenkę dla Maw Maw.
I może przez chwilę ktoś
uwierzył w prawdziwą przemianę Lucy i to, że po ogłoszeniu werdyktu Jimmy i
Hope będą w stanie wieść z nią szczęśliwe życie wśród tybetańskich mnichów. Mam
jednak wrażenie, że gdy pod koniec odcinka wyciągnęła wielki nóż myśliwski i
rzuciła się biegiem za Sabriną, niektórzy odetchnęli z ulgą. Ja tak zrobiłam,
dlatego teraz będę spokojnie czekać na kolejny sezon.
Źródło: hatak.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz