piątek, 12 kwietnia 2013

Gra o tron 3x02: Dark Wings, Dark Words


Było sobie trzech brytyjskich chłopców, którzy jakieś dziesięć lat temu stali się popularnymi aktorami dziecięcymi dzięki swojemu urokowi i talentowi (i graniu w filmach z Hugh Grantem). Często zdarzało się, że jeden mylony był z drugim czy trzecim, jako ten "brytyjski dzieciak". Ale te dziesięć lat minęło wyjątkowo szybko. Nicholas Hoult dołączył do X-Men, a ostatnio próbuje przekonać nas do tego, że zombie też mogą się zakochać, grając główną rolę w filmie "Wiecznie żywy". Freddie Highmore zostawił towarzystwo Johnny'ego Deppa i Heleny Bonham-Carter i stał się ostatnio siedemnastoletnim Normanem Batesem w "Bates Motel". A Thomas Brodie-Sangster, chłopaczek z "To właśnie miłość", który dla dziewczyny nauczył się grać na perkusji, dołączył do obsady "Gry o tron". Zaliczył świetne "wejście" we śnie szokująco wyrośniętego Brana, by potem dołączyć do grupki uciekinierów z Winterfell. On i jego siostra dają nadzieje na interesujący przebieg starkowej wyprawy na mroźną północ.

Ale to nie jedyna nowa postać, która od pierwszej chwili wzbudza wielką ciekawość. Bo oto teraz serial wzbogacił się o kolejną grupę dezerterów i buntowników, a w ich szeregach bryluje Thoros z Myr. Podejrzewam, że Gary Oldman był za drogi, więc wzięli jego naśladowcę. W żadnym wypadku nie jest to przytyk, bo grający go Paul Kaye (który grał w naszym "39 i pół", WTF?!) zyskał moją sympatię niemal z miejsca - swoją nonszalancją, groźnym błyskiem oka, chowającym się za rubasznymi dowcipami, i "Deszczami Castamere". Maniera, kojarząca się z jednym z moich ulubionych aktorów ever, została policzona na plus. Przy okazji - będzie więcej Ogara.

Margaery cały czas plusuje. Co prawda już pojawiła się ta charakterystyczna mina Natalie Dormer, która mocno mnie irytuje, ale w tym odcinku nie dość, że przedstawiła swoją fenomenalną babcię (okazjonalnie żonę Agenta 007) to jeszcze pokazała nam, że Joff jej niestraszny i być może znajdzie na niego sposób. Nie będę odszczekiwać jeszcze tego, co mówiłam przy okazji jej debiutu w drugim sezonie, dam i jej i sobie trochę czasu. Czekam na pewno na więcej scen z dworkiem Margaery oraz Królową Cierni, szczególnie z perspektywy Sansy, która wypadła naprawdę wiarygodnie w scenie rozmowy przy ciastkach cytrynowych.

Służka młodej starkówny jednak jest dla mnie trudna do rozgryzienia. Shae sprawia wrażenie, jakby mocno przejmowała się losem Sansy, z każdym odcinkiem zbliżając się do niej coraz bardziej. Można by powiedzieć, że to twardo stąpająca po ziemi. Taką chyba trzeba być, kiedy się w obcym kraju sprzedaje swoje wdzięki. Jednak lekceważy ryzyko, przychodząc ot tak do kwatery Tyriona. Dobrze dobrali się, skoro on już w poprzednim sezonie umieścił ją w Wieży Namiestnika, zamiast chociaż próbować ukryć ją przed szeptaczami. Najwyraźniej obcy akcent tak wpływa na ludzi.

Rację miała w tym odcinku Talisa, mówiąc o ponurych, brodatych ludziach z Westeros. Robb zaczyna być młodym obrazem swojego ojca - wiecznie zafrapowanym, z czołem zmarszczonym i wzrokiem wlepionym gdzieś w okolice swoich stóp. Obóz Starków nie jest w ogóle źródłem dobrych wydarzeń, a twarzą wszystkich cierpień Westeros staje się Catelyn, która w tym odcinku powiedziała to otwarcie. I zrobiła to w sposób bardzo przekonujący (złego słowa nie można powiedzieć o Michelle Fairley w tej roli), chociaż sama scena i historia były może zbyt melodramatyczne.

I czy już teraz ma mi się zrobić szkoda Theona? Nie byłam na to przygotowana, ale widok posługacza o twarzy Simona z "Misfits" sprawił, że poczułam ciarki na plecach. Z tego nie będzie nic dobrego, na pewno nie dla młodego Greyjoy'a.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...