czwartek, 8 maja 2014

Gra o tron 4x05: First Of His Name


Po trzech latach stałego rozłamu na serialowców i czytelników, w końcu wszyscy stajemy po jednej stronie. Już zaczyna się ten moment, kiedy Martin swoje, a twórcy swoje. Między nimi jesteśmy teraz my, jak jeden mąż zastanawiając się, co jeszcze Weiss i Benioff nam pokażą. Zmiany względem książki już są ogromne (i tylko niektóre da się w miarę rozsądnie wytłumaczyć), a ma być ich jeszcze więcej. Chociażby dlatego, że kilku pobocznych bohaterów udało się w serialu uśmiercić nim spełnili swoją rolę. Do tego, po scenie z Innymi i niemowlakiem, pojawiła się informacja, że pojawi się więcej rzeczy, które planowane są na fabułę nieopublikowanego jeszcze szóstego tomu. Jeżeli ktoś się boi, to może być to strach uzasadniony.

Obawiałam się poniekąd tego, że po śmierci króla Joffrey'a trudno im będzie odpowiednio wysoko unieść poprzeczkę. I tak, każdy kolejny odcinek sprawiał wrażenie przegadanego, żeby nie powiedzieć nużącego w pewnych chwilach. Pomijając krótkie interesujące chwile, gdy na ekranie pojawiał się Littlefinger, lub gdy Jaime ćwiczył walkę na miecze z niezawodnym i niezastąpionym Bronnem, "Gra o tron" stała się produkcją pełną długich dialogów, wypaczonych postaci i dyskusyjnej sceny gwałtu. Owa kontrowersyjna sekwencja w Wielkim Sepcie rozpaliła sieć niemal do białości i sprowokowała mnóstwo różnie zakończonych dyskusji, by dwa dni później wygasnąć zupełnie. Odcinek czwarty także okazał się festiwalem nudnego dialogu, głupich decyzji i ziewania. Trzeba było więc poczekać jeszcze tydzień, by coś się w końcu zagęściło.

Całe szczęście, że jest w tym serialu Littlefinger. Całe szczęście też, że zabrał się do działania, zamiast opowiadać o swoich przybytkach negocjowalnego afektu. Jego przybycie do Doliny było najlepszym motywem odcinka, ciągnącym za sobą kilka naprawdę dobrze zrealizowanych scen, szczególnie tych z udziałem dawno nie widzianej Lysy Arryn. Jej rozmowa z Sansą przy cytrynowych ciasteczkach była warta każdej minuty. Dało się wyczuć też atmosferę odseparowania Doliny Arrynów od reszty kraju. Nie chodziło tu tylko o geograficzne położenie i trudne do przebycia góry. Cała Dolina zdaje się świadomie ignorować wszystko i wszystkich. Jedyną rzeczą, o jakiej myślała przez długi czas Lysa było przybycie Littlefingera, a on zagrał na niej wręcz koncertowo. Sansa ma się od kogo uczyć tego, jak przeżyć w świecie polityki i nie skończyć jak lord Eddard. Może i zachowuje się trochę dziwnie w stosunku do niej, może nasuwa się stwierdzenie "lepkie paluszki", ale manipulację i knucie opanował on do perfekcji. To zawsze się świetnie ogląda.

Wypad na Twierdzę Crastera nie był wcale takim złym pomysłem, jak mogło wydawać się wtedy, gdy Jon Snow zaproponował wszystkim tę wyprawę. Otrzymaliśmy bowiem kawałek przyzwoitego machania mieczem, co się w serialu inspirowanym średniowieczem bardzo ceni, i kilka zgonów, które były więcej niż wyczekiwane. Udało się też twórcom zgrabnie wybrnąć z pomysłu obecności Brana i spółki w tamtym miejscu. Motyw przejęcia ciała Hodora wypadł świetnie, tak jak wizja czardrzewa. Jeżeli takie motywy będą pojawiały się podczas ich wędrówki na północ, to jestem jak najbardziej za. Nikomu niepotrzebny tam Locke nie będzie już psuł tła. Teraz nikt już nie wie, gdzie udał się Brandon Stark, więc jego podróż może trwać dalej. Na tyle spokojnie, na ile da się w krainie wiecznego mrozu, dzikich plemion, jeszcze dzikszych zwierząt i czarnorękich upiorów.


Arya i Ogar, którzy już dawno wyrośli na ulubieńców większej części publiczności, także mieli swój moment. Chyba najlepszy z całej wspólnej podróży! Powrócił motyw wyliczanki, którą recytowała sobie mała Starkówna, a Ogar znów dał jej szorstką lekcję podejścia do życia. Może i tknęło to fanów nieodżałowanego Syrio Forela, ale trzeba przyznać, że Clegane znowu miał rację. I dobrze, bo Arya mogła zakończyć ich wspólną wyprawę jednym dźgnięciem Igły. Śmierć Sandora Clegane na pewno mogłaby sprawić, że ktoś przestałby oglądać ten serial.

Nim się obejrzeliśmy, minęła połowa sezonu. Serial powoli zaczyna ewoluować w coś, czego chyba nawet George R. R. Martin sobie nie wyobrażał. Fantazja Weissa i Benioffa może i nie zawsze odpowiada oczekiwaniom fanów, ale ciągnie całą produkcję do przodu i to dzięki nim ta niesamowita historia i niesamowici bohaterowie zapiszą się w świadomości milionów ludzi. I może te całe miliony ludzi sięgną po książki?

1 komentarz:

  1. Pierwsze dwa sezony były genialne, trzeci budował nużące napięcie pod Red Wedding, i niestety poza tym jednym odcinkiem, cały sezon był nużący. A czwarty to wielka przeplatanka, jeden odcinek fajny drugi nie, w jednym odcinku coś z uczty, w drugim coś z nawałnicy, a w trzecim fetor z tańca. Sam zastanawiam się czy dalej to oglądać jeżeli mają spojlerować kolejny tom czyli "The Winds of Winter".

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...