Dokładnie w dwudziestej sekundzie odcinka pilotowego wiedziałam trzy rzeczy: że facet w płaszczu i kapeluszu to główny czarny charakter, że gra go James Spader (nie zaglądałam wcześniej w obsadę) i że właśnie dla niego, nie bacząc na poziom serialu, na pewno pozostanę przy oglądaniu "Blacklist".
Część widzów kojarzy Spadera głównie z roli w kinowej wersji "Gwiezdnych wrót", filmie sprzed niemal dwudziestu lat. Dlatego "Blacklist" może wywołać u niektórych niejaki szok, gdy zobaczą go jako pięćdziesięcioletniego faceta z brzuszkiem i łysiną. Część serialowców jednak będzie pamiętało go jako Roberta Californię w ostatnich sezonach "The Office" - postać bardzo dziwną, aczkolwiek świetnie zagraną.
Spader jest zdecydowanie najmocniejszym punktem tego serialu, szczególnie przy "nowej twarzy" Megan Boone. Widać, że aktor świetnie się bawi, grając inteligentnego, sypiącego "asami z rękawa" byłego agenta o szorstkim usposobieniu. Ale kiedy naprzeciw niego staje młoda agentka, wyciągnięta prosto z Quantico, rozpoczyna się lawina skojarzeń z "Milczeniem owiec". Źle to, czy dobrze?
Nie widzę żadnego problemu w tworzeniu innej wersji zależności z cyklu "niedoświadczona agentka nawiązuje współpracę z groźnym przestępcą, by uzyskać ważne informacje i uratować komuś życie", o ile jest to realizowane w sprawny i przemyślany sposób. Tak ma to miejsce w "Blacklist". Niech Keen będzie dobrze wyuczona, ale świeża i z niewykształconym jeszcze zmysłem dystansu do sprawy. Niech zdradza swoje sekrety Reddingtonowi, w zamian za cenne informacje. Byle Raymonda Reddingtona łączył z Hannibalem Lecterem tylko fakt, że obaj siedzieli w celi z kuloodpornej pleksi. I delikatne orbitowanie w stronę bycia kulturalnym dupkiem. My po drodze będziemy zastanawiać się, dlaczego Red chce rozmawiać tylko z nią (w "Milczneiu" było to łatwe - Lecter był po prostu diabelsko ciekawski i znudzony) i co o niej wie. Ile poufnych informacji udało mu się zebrać w ciągu tych dwudziestu lat nieobecności? Jak je wykorzysta? Co w ogóle kierowało nim, gdy wrócił "do domu"?
Obawiam się odrobinę o to, czy całość nie stanie się w końcu do bólu schematyczna i zacznie bardziej przypominać seriale proceduralne spod znaku CSI. Na każdy odcinek przypadnie nam jeden złoczyńca, wydany przez Reddingtona, a procedura jego schwytania przeplatać się będzie z umysłową grą naszego mistrza wywiadu i manipulacji z agentką Keen. Na góra dwa-trzy docinki może to zadziałać, jednak w przypadku tego serialu wolałabym, by twórcy czymś nas zaskoczyli.
Można czasami przyczepić się do spraw technicznych, schematycznych postaci (H. Cooper) czy do scenariuszowych potknięć, ale w każdym serialu znajdzie się jakiś słaby punkcik. Jednak "Blacklist" to ciekawa pozycja w jesiennej ramówce, na pewno warta wypróbowania jako dobry serial sensacyjny. Niektóre seriale, sygnowane nazwiskiem swojej największej gwiazdy (głównie chodzi tu o sit-comy, Charliego Sheena czy Melissę Joan Hart), nie odnoszą takiego sukcesu, jakiego można by się po nich spodziewać. Kiedy jednak aktor "kradnie show" przypadkowo, to można naprawdę się zainteresować.
Część widzów kojarzy Spadera głównie z roli w kinowej wersji "Gwiezdnych wrót", filmie sprzed niemal dwudziestu lat. Dlatego "Blacklist" może wywołać u niektórych niejaki szok, gdy zobaczą go jako pięćdziesięcioletniego faceta z brzuszkiem i łysiną. Część serialowców jednak będzie pamiętało go jako Roberta Californię w ostatnich sezonach "The Office" - postać bardzo dziwną, aczkolwiek świetnie zagraną.
Spader jest zdecydowanie najmocniejszym punktem tego serialu, szczególnie przy "nowej twarzy" Megan Boone. Widać, że aktor świetnie się bawi, grając inteligentnego, sypiącego "asami z rękawa" byłego agenta o szorstkim usposobieniu. Ale kiedy naprzeciw niego staje młoda agentka, wyciągnięta prosto z Quantico, rozpoczyna się lawina skojarzeń z "Milczeniem owiec". Źle to, czy dobrze?
Nie widzę żadnego problemu w tworzeniu innej wersji zależności z cyklu "niedoświadczona agentka nawiązuje współpracę z groźnym przestępcą, by uzyskać ważne informacje i uratować komuś życie", o ile jest to realizowane w sprawny i przemyślany sposób. Tak ma to miejsce w "Blacklist". Niech Keen będzie dobrze wyuczona, ale świeża i z niewykształconym jeszcze zmysłem dystansu do sprawy. Niech zdradza swoje sekrety Reddingtonowi, w zamian za cenne informacje. Byle Raymonda Reddingtona łączył z Hannibalem Lecterem tylko fakt, że obaj siedzieli w celi z kuloodpornej pleksi. I delikatne orbitowanie w stronę bycia kulturalnym dupkiem. My po drodze będziemy zastanawiać się, dlaczego Red chce rozmawiać tylko z nią (w "Milczneiu" było to łatwe - Lecter był po prostu diabelsko ciekawski i znudzony) i co o niej wie. Ile poufnych informacji udało mu się zebrać w ciągu tych dwudziestu lat nieobecności? Jak je wykorzysta? Co w ogóle kierowało nim, gdy wrócił "do domu"?
Obawiam się odrobinę o to, czy całość nie stanie się w końcu do bólu schematyczna i zacznie bardziej przypominać seriale proceduralne spod znaku CSI. Na każdy odcinek przypadnie nam jeden złoczyńca, wydany przez Reddingtona, a procedura jego schwytania przeplatać się będzie z umysłową grą naszego mistrza wywiadu i manipulacji z agentką Keen. Na góra dwa-trzy docinki może to zadziałać, jednak w przypadku tego serialu wolałabym, by twórcy czymś nas zaskoczyli.
Można czasami przyczepić się do spraw technicznych, schematycznych postaci (H. Cooper) czy do scenariuszowych potknięć, ale w każdym serialu znajdzie się jakiś słaby punkcik. Jednak "Blacklist" to ciekawa pozycja w jesiennej ramówce, na pewno warta wypróbowania jako dobry serial sensacyjny. Niektóre seriale, sygnowane nazwiskiem swojej największej gwiazdy (głównie chodzi tu o sit-comy, Charliego Sheena czy Melissę Joan Hart), nie odnoszą takiego sukcesu, jakiego można by się po nich spodziewać. Kiedy jednak aktor "kradnie show" przypadkowo, to można naprawdę się zainteresować.
Te scenariuszowe potknięcia jak dla mnie dość wyraźnie widoczne niestety.
OdpowiedzUsuń