wtorek, 29 sierpnia 2017

Do trzech razy.... ŁYCHA! Amazon robi "Kleszcza"

 

Ben Edlund, który pracował przy takich produkcjach jak Firefly, Wojny klonów, Nie z tego świata, Gotham, uczył się w liceum, gdy stworzył Kleszcza. Trudno powiedzieć, by podejrzewał wtedy, że ten niebieski wielkolud i księgowy w stroju białej ćmy będą towarzyszyć mu przez całą karierę.


Edlund był współtwórcą każdego projektu związanego z Kleszczem: komiksu, serialu animowanego oraz ultrakrótkiego serialu z Patrickiem Warburtonem w roli tytułowej, a teraz jest scenarzystą w produkcji Amazona. Nie można zatem zarzucić nowej wersji, że nie uchwyciła ducha oryginału - w końcu stał za nią ten sam facet, który powołał Kleszcza i Artura do życia. Tym razem w innym stylu - w końcu Edlund miał okazję rozwinąć się jako artysta i dorosnąć przez te trzy dekady.

Jeżeli serial z Warburtonem był jak skrzyżowanie Batmana w wersji Adama Westa oraz serialu Seinfeld, to w tym roku otrzymaliśmy raczej nolanowskiego Batmana w połączeniu ze Specjalistą od niczego, bo skupiamy się tu bardziej na psychice i odczuciach bohaterów niż na absurdalności świata przedstawionego.

I mowa tutaj o jednym szczególnym przypadku. Bo narracja, mimo że słyszymy często głos Petera Serafinowicza w tle, opowiada o Arturze. To jest jego historia, jego zmaganie się z sobą i dziwnymi rzeczami, które nagle spadają mu na głowę. Do tej pory Artur (w tej roli Griffin Newman) był bowiem dodatkiem do głośnego, ratującego wszystkich na hurra! Kleszcza.


Już pilot serialu sprawia, że zaczynamy myśleć o Arturze inaczej niż w przypadku wcześniejszych wersji. I, nie ukrywajmy, porównania do kreskówki czy Warburtona zawsze będą się pojawiły. Historia Artura - podrzędnego księgowego w jakiejś firmie, który od lat bierze leki, zmaga się z traumą po utracie ojca i bohaterów swojego dzieciństwa, jest doglądany przez siostrę, a do tego obsesyjnie poszukuje śladów dawno zabitego superzłoczyńcy - jest ponura, trochę nie pasuje do Kleszcza. W pewnym momencie skojarzyła mi się nawet z serialem Mr. Robot. Do tego stopnia, że zaczęłam, równocześnie z samym Arturem, podejrzewać, czy może Kleszcz faktycznie jest tylko przywidzeniem, wytworem jego nadwyrężonej psychiki. Po pewnych scenach, które przywodziły na myśl Podziemny krąg, można pomyśleć, że Edlund miał taki plan. Sprawić, by na chwilę widzowie wzięli Kleszcza za zwidy.

Ale to jest właśnie ten ryzykowny zabieg, który może zrazić część publiczności. Tych oczekujących lekkiej i kolorowej parodii filmów o superbohaterach, nieprzygotowanych na krew i przemoc, fundowaną im przez Overkilla polującego na Artura, albo wspomnianego wcześniej nolanowskiego ciężkiego klimatu konfliktów wewnętrznych i wątku choroby psychicznej.


Sam Serafinowicz jako Kleszcz bardzo dobrze oddaje tę postać. Jest jak odziany w niebieski kombinezon ludzka wersja golden retrievera. Z jego tubalnym głosem, postawą superbohatera, którą porzuca tylko wtedy, gdy wypada przez okno lub spożywa obiad z starszą panią w sklepie spożywczym. Jego kwestie pełne są chwytliwych frazesów i metafor. Jest bardziej świadomy rzeczywistości niż w wersji animowanej, więc równocześnie mniej w nim tępej pewności siebie. Duży wpływ na to zdaje się mieć fakt, że Kleszcz nie pamięta nic z własnego życia. Widać nawet pewien niepokój, kiedy o tym wspomina. Według własnej wiedzy jest superbohaterem i nikim więcej. I pewnie dlatego podąża za Arturem jak rzeczony pies. Dopóki scenariusz nie wymaga od niego, by pojawił się gdzieś, poczynił nieco zniszczeń, które popchną fabułę do przodu. Potem wraca do nagabywania Artura i górnolotnych opowieści o Przeznaczeniu.

Ale po sześciu odcinkach można jednak stracić zainteresowanie wątkiem narzucania prawdziwego “ja” Arturowi i tego, jak bardzo próbuje on je (oraz Kleszcza) odrzucić. Widz zaczyna zwracać uwagę na pozostałych bohaterów.


Miss Lint (Yara Martinez) to prawa ręka nieżyjącego złoczyńcy, która próbuje wypełnić tę lukę pracą dla kogoś poniżej jej poziomu i… nieudanym (ale zabawnym) małżeństwem. Overkill (Scott Speiser), obładowana bronią parodia Punishera, jest śmiertelnie groźny i bezwzględny. To były agent instytucji rejestrującej wszystkich superbohaterów, gotów zabić każdego, kto stanie na drodze do jego celu. Ale ma też markotnego i złośliwego współlokatora, z którym wymienia uszczypliwe komentarze, kiedy tylko znajdą się razem w jednym pomieszczeniu.

No i wreszcie The Terror - koszmar dzieciństwa Artura – superzłoczyńca, który wie dobrze, że nawet przejmowanie władzy nad światem opiera się na PR - na efekcie WOW!, odpowiednim wyglądzie i chwytliwym pseudonimie. Jackie Earle Haley, czyli Rorschach z Watchmen: Strażników, wypada w tej roli świetnie, brzmi trochę jak zły brat bliźniak Christphera Lloyda, i jeszcze dobrze się przy tym bawi.


I może serial nie powala w kwestii efektów specjalnych (chociaż widać znaczną poprawę w wyglądzie kostiumu Kleszcze w porównaniu z zeszłorocznymi zdjęciami) czy wyszukanych scen walki, ale nadrabia w temacie gagów. To świat, w którym istnieje supermoc zamieniająca smak zwykłej kawy na pumpkin spice. Tu gadający pies wydaje książkę o odkrywaniu siebie, przy jednoczesnym negowaniu Boga, i opowiada o niej w telewizji. Nadnaturalną zdolnością może być elektryzowanie i przyciąganie paprochów, a bycie superbohaterem to zmaganie się z koszmarem biurokracji i automatyczną sekretarką.

Pierwszy sezon został podzielony na dwie części, z cliffhangerem na końcu epizodu szóstego. Według Edlunda zrobiono tak, by przywrócić widzom stracone uczucie oczekiwania na kolejny epizod. Czy jednak przy takich intencjach nie lepiej było emitować wszystkie w tygodniowych odstępach? Sześć epizodów nadal da się obejrzeć ciągiem w jedno popołudnie i trochę się tym znudzić. 

Tekst ukazał się też na Ostatniej Tawernie.
Zapisz
Zapisz
Zapisz

1 komentarz:

  1. Mnie dopiero czeka oglądanie, ale mam spore nadzieje odnośnie tej produkcji ;)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...