wtorek, 19 września 2017

„The Orville”, czyli rzeczy, które robimy z miłości


Seth MacFarlane jest wielkim fanem Star Trek. Chociaż przez wiele lat w swoich serialach nie hamował się i bezcześcił w swoich serialach i filmach wszystko, co się da, The Orville przyjął zupełnie inną strategię. Z zaskakującym efektem.

Po pierwszych zwiastunach i nazwisku twórcy Family Guya można było spodziewać się parodii wypełnionej toaletowym humorem i wymuszonymi odniesieniami. Niektórzy się tego obawiali, inni czekali z niecierpliwością na jego nowe „dzieło”.
 
 Klasyk z lat 90.

Zapracowany oficer Ed Mercer zostaje kapitanem średniej klasy statku kosmicznego. Może nie jest najlepszym człowiekiem do tej roboty, jednak stara się. Zostaje mu przydzielona najbardziej zróżnicowana załoga, na jaką stać kosmiczną flotę: oficer ochrony o ogromnej sile; drugi oficer – oczywiście kosmita – o niespotykanie spokojnym charakterze; przedstawiciel rasy androidów, służbę na statku traktujący jako obcowanie z istotami słabiej rozwiniętymi; wykwalifikowany lekarz oraz pierwszy oficer, następujący na przysłowiowy odcisk Mercera, bo… to jego była żona.

Załoga Orville musi teraz się lepiej poznać i zaufać sobie nawzajem, by stać się silnym i zgranym zespołem, odpowiedzialnym za powodzenie wielu misji pokojowych. Zgodnie z kanonem gatunku, to oni będą ratować całe cywilizacje albo pilnować, by wielkie odkrycia, które mogą służyć ludzkości, nie dostały się w niepowołane ręce.

To wszystko brzmi bardzo znajomo, bo tak właśnie ma brzmieć. MacFarlane do tego stopnia chciał sięgnąć do świata Star Treka, że zaprosił do reżyserowania serialu Jonathana Frakesa (William Riker z Następnego pokolenia) i Roberta Duncana McNeilla (Tom Paris z Voyagera).
 

Scenografia i kostiumy mówią Star Trek! I to z wyraźnymi nawiązaniami do Następnego pokolenia, które są  tak dokładne, że wydaje się, jakby niektóre elementy scenografii pochodziły z wcześniejszego serialu. Jest zatem dużo beżowych ścian, wykładziny w pasujących odcieniach i przestronne okna, za jakimi przesuwają się gwiazdy. Na regałach, które równocześnie wydają się nowoczesne i lekko przestarzałe dla współczesnego widza, stoją stare książki i modele statków kosmicznych. Zupełnie jakbyśmy wrócili do kwater kapitana Picarda.

The Orville kręcony jest jak seriale, na których się opiera. Wystarczy popatrzeć na czołówkę, na czcionkę używaną przy napisach. Nawet kadr zaciemniany jest tak jak kiedyś: w dramatycznych momentach, tuż przed przerwą reklamową. Muzyka  jakby żywcem wyjęta z zeszytu nutowego Dennisa McCarthy’ego. Jeszcze żeby wszystko grało tak gładko jak melodia z czołówki... 
 
O jeden, dwa, trzy żarty za dużo

Największy problem pojawia się, gdy MacFarlane próbuje żartować. The Orville ma na tyle charakterystyczną atmosferę, że dowcipy o obsesyjnym rysowaniu penisów wydają się wyjątkowo infantylne. Ci, którzy znają poczucie humoru twórcy, i będą liczyć minuty do pierwszego genitalnego dowcipu, mogą nawet nie nastawiać stopera.

Takie wstawki najprawdopodobniej mają nas przekonać, że nawet w tak idealnym XXV wieku może w  zespole znaleźć się palant, który wyleje napój na naszą klawiaturę albo odezwie się chamsko do koleżanki. Gdy inne elementy scenariusza gładko przechodzą z jednego punktu do drugiego, a czasami zdarza się historia, nadająca się do sezonu Następnego pokolenia , te toaletowe żarty są jak wyżej wspomniany penis nabazgrany na elegancko napisanym raporcie.
 

Chociaż MacFarlane opowiadał w wywiadach, że ze względu na długość każdego odcinka nie chce wypełniać epizodów niezliczonymi gagami, to czasami chyba nie może się powstrzymać. Przykład? Kiedy załoga Orville łączy się z wrogą jednostką, kapitan stoi nie w środku kadru, ale nieco z boku, co rozprasza Mercera na tyle, że prosi tamtego o przesunięcie się. Żart w sam raz dla fanów starego science fiction, subtelny i niezły… poparty zaraz kolejną już w odcinku tyradą o rozpadzie małżeństwa.

Tak, Mercer nie pogodził się jeszcze z niewiernością swojej żony. I chociaż właśnie scenę zdrady pokazują w pierwszych kilku minutach odcinka, to potem ten wątek powtarzany jest kilkukrotnie, zupełnie jakby widz wcześniej nie widział Adrianne Palicki w łóżku z niebieskim kosmitą. Dodatkowo Ed wciąga w swoje życie uczuciowe całą załogę, dowódcę ziemskiej floty, a nawet biednego dowódcę wrogiej jednostki, który chciał tylko zagrozić im śmiercią.

Wątek rozwodu i żalu do żony pojawia się tyle razy w żartach, że w momencie jej pojawienia się na staku, mamy przesyt tego wątku. A po ostatniej scenie pilota można wnioskować, że dziwny wątek romansowy między Edem i Kelly przed nami, jak to w komediach o rozwodnikach.
 To MacFarlane, ale dajcie mu szansę

Mimo tych słabszych momentów, kiedy pilot Gordon Malloy (Scott Grimes) opowiada komuś, że musi koniecznie wyjść do toalety, lub kiedy okazuje się, że na statku ściany są niesamowicie cienkie – The Orville ogląda się nawet przyjemnie. Jest tu potencjał na ciekawe historie, opowiedziane z przymrużeniem oka względem często wyświechtanych kanonów science fiction.

To serial o świecie przyszłości, który nie opiera się tylko na wybuchach, kosmicznych bitwach i często brutalnej akcji. Może jest miejscami nierówny, a jego potencjał rozwinie się dopiero przy nadchodzących odcinkach, ale godzina poświęcona na seans nie będzie czasem całkowicie straconym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...