sobota, 23 września 2017

Atomówka dobra na wszystko! Czyli finałowy sezon „Wirusa”

 
Oto kolejny serial przeszedł do historii. Oto produkcja, która zawsze była gdzieś na uboczu i czasami wywoływała uśmieszek niedowierzania, ale za jedną rzecz można ją docenić: skończyła się w odpowiednim momencie.


Ten serial nigdy nie wszedł do mainstreamu. Nie stał się fenomenem na miarę The Walking Dead, nie dzielił wielbicieli gatunku tak bardzo jak American Horror Story. Ale przez cztery sezony był w stanie dać swoim fanom oryginalną (chociaż miejscami absurdalną) historię, postapokaliptyczny klimat i sporo brutalności. A dla wybrednych widzów także postać równie irytującą jak król Joffrey Baratheon, Pierwszy Tego Imienia.
 
Horror jak każdy inny? Oczywiście, że nie
 
Stworzony przez Guillermo del Toro świat wampirów (tu nazywanych strigoi) polujących na ludzi narodził się najpierw na kartach powieści The Strain i jej dwóch kontynuacji, które reżyser napisał wspólnie z Chuckiem Hoganem. Potem historia została przeniesiona na ekrany telewizyjne przez samego del Toro dla stacji FX.

Zaczęło się klasycznie i znajomo – od potwora przywiezionego w skrzyni pełnej ziemi. Potem pojawiało się więcej szalonych elementów: wampiry były tak naprawdę robakami rosnącymi w ciałach nosicieli; uczniowie szkoły dla niewidomych zmieniali się w strigoi tropiące; Mistrz (czyli ten strigoi, od którego pochodzą wszystkie inne) mieszkał w obozie koncentracyjnym, mając na usługach niemieckiego oficera; najmłodszy bohater serialu w krótkim odstępie czasu odpalił dwie bomby nuklearne, a pomiędzy tym całym chaosem przechadzała się biała wersja Blade’a szukająca – a jakże! –- zemsty na Mistrzu.


Po wybuchowym finale trzeciego sezonu ludzkość stała się bydłem dla rządzących nimi wampirów. Główni bohaterowie ukrywają się przed kolaborantami i strigoi, jednocześnie szukając więcej bomb, które mogą zniszczyć plagę łysych, bladych stworów. A skoro od samego początku wiadomo, że czwarta seria będzie ostatnią, to można pogodzić się z tym, że kilku bohaterów pożegna się z życiem.
 
To od początku była miłość 
 
Historia doktora Ephraima Goodweathera zawsze zmierzała w stronę dosyć oczywistego finału. Eph, który przez cztery sezony przeszedł od epidemiologa do bojownika o wolność i życie, stracił wszystkich – rodzina opowiedziała się po stronie zła, sojusznicy umierali. Łatwo było mu poświęcić się dla dobra sprawy.


Jego syn Zach, którego mało kto lubił wcześniej, przeszedł spektakularną drogę (celowo obraną przez twórców), by stać się najbardziej antypatycznym nastolatkiem w historii telewizji. I to właśnie ojciec i syn – oraz ich miłość –- uratowali świat od całkowitej zagłady. Skojarzenia ze Skywalkerami nasuwają się same, chociaż z odwróceniem ról. To syn w ostatniej chwili dokonuje szlachetnego aktu, ale ginie wraz z Ephem.
 
Ich szlachetne poświęcenie może jednak pozostawiać pewien niedosyt, skoro wydawało się, że w grupie jest dwóch bardziej oczywistych przeciwników dla głównego potwora – Quinlan i Setrakian. Postacie zasługujące na miano bohaterów o wiele bardziej niż Zach.

Stary łowca tak naprawdę miał stoczyć walkę z Eichorstem, bo to właśnie nazista był jego prawdziwym arcywrogiem, a ich pojedynkowi na śmierć i życie nie można niczego zarzucić. Quinlan, przygotowujący się do tego spotkania przez całe wieki, zwyczajnie nie sprostał zadaniu. W tej kwestii twórcy nie chcieli zafundować fanom oczywistego rozwiązania. Oba wątki musiały zrobić miejsce dla uniwersalnej lekcji o miłości. 
 
Ostatni akt wiary 
 
Co wyszło na dobre czwartemu sezonowi, to skoki czasowe. Po katastrofalnej decyzji Zacha o odpaleniu bomby atomowej pod koniec trzeciego sezonu, akcja przenosi się kilka miesięcy do przodu. Widz zostaje od razu wrzucony w świat, gdzie ludzkość przestała stać na szczycie łańcucha pokarmowego. Odniesienia do nazizmu i Holokaustu, które pojawiały się przez cały serial, zyskały nowe znaczenie, a historia zatoczyła koło. 
 
Także rozdzielenie głównej grupy przyniosło dobre rezultaty, bohaterowie dostali osobne wątki, a tym samym okazję do rozwoju. Fet czy Quinlan dali pokaz jako łowcy strigoi, cementując tym samym swoje pozycje ulubieńców widzów. Szkoda tylko, że tak późno postać Dutch przestała opierać się na uczuciowych rozterkach –można było wcześniej zmienić ją w interesującą bohaterkę, której udaje się zrehabilitować za swoje błędy.
 

W porównaniu z poprzednimi seriami w czwartym sezonie nastąpiła znacząca poprawa, i to na wielu płaszczyznach, chociaż nie wszystko było na najwyższą notę. Udało się zamknąć wszystkie wątki, nie zepsuć oryginalnej mitologii, a do tego wprowadzić pierwiastek nadziei na lepsze jutro. Mimo tego, że tylu bohaterów straciło życie, inni dzięki temu mogą odejść w stronę zachodzącego słońca, trzymając się za ręce. W końcu miłość zwycięża.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...