wtorek, 30 maja 2017

Urodzeni w USA, czyli American Gods


Z najpopularniejszą (chociaż, według niektórych, wcale nie najlepszą) powieścią Neila Gaimana jestem na świeżo - zrobiłam sobie powtórkę między dwoma pierwszymi odcinkami serialu. Ale domyślam się, że jest pewna różnica między dokładniejszym zapoznaniem się z adaptowanym dziełem na potrzeby oglądania adaptacji, a znajomością z Amerykańskimi bogami liczącą lata (w końcu książka ukazała się szesnaście lat temu). Niemniej uważam, że ci, którzy najpierw byli czytelnikami, będą w najgorszym przypadku usatysfakcjonowani, że ta historia - albo chociaż jej części - dały się dobrze przenieść na mały ekran.

Serial ma podobne do powieści tempo, atmosferę snu i halucynacji, która płynnie wkrada się w bogate już otoczenie głównych bohaterów. Nawet jeżeli ktoś nie wyobrażał sobie Czernoboga, jako tego szurniętego Rosjanina ze stacji kosmicznej w Armageddonie, to Peter Stormare sprawia, że taka wersja boga śmierci pasuje do całości, będącej zresztą mieszanką różnych stylów. Ja przy pierwszej lekturze kilka lat temu widziałam go bardziej jako słowiańskiego Briana Blesseda, który tym razem się nie wydziera. Ale wiadomo, co czytelnik, to inne wyobrażenia. Przy słowiańskim rodzeństwie pojawia się co prawda lekki zgrzyt kiedy Cloris Leachman próbuje mówić z rosyjskim akcentem, ale jej postać zyskuje o wiele więcej czaru, gdy Wednesday zaczyna z nią flirtować, jakby znali się całe wieki. I to w biblijnym sensie.


A żeby aktorów charakterystycznych było tu mało, to w końcu pojawia się Crispin Glover. I chociaż wygląda, jakby zszedł dopiero co z planu innego filmu lub - i to wydaje mi się nawet prawdopodobne - po prostu wysiadł z samolotu, którym przyleciał tu ze swojego praskiego zamku, to pasuje tu świetnie. Biedny Ricky Whitle, Bruce Langley w swojej irytującej kreacji Technical Boy'a, czy nawet Gillian Anderson ze swoją kiepską wersją Marilyn, wypadają blado przy nim. I piszę to, chociaż scena na komisariacie była jedną z tych zmian, które może nie do końca pasowały w to miejsce w historii Cienia. Oczywiście, że poczułam sympatię do Mr Worlda, chociaż ukazują nam go jako złoczyńcę i psychopatę pierwszej klasy. A nie mogę być nawet pewna, czy historia jego serialowego wcielenia pokryje się z tym, co Gaiman opisał. W końcu zmiany względem książki są znaczne. I to zmiany na dobre, jak w przypadku dodatkowych scen Laury.


Dzięki skupieniu naszej uwagi na pani Moon, także na chwilach zanim poznała Cienia, widzimy jej osobowość i wady. Jeżeli w książce można było wyczytać to jakoś między wierszami, tak serial pokazuje nam to dokładnie. Laura nie chciała, bądź nie potrafiła być szczęśliwa, z miłością i przywiązaniem u niej także było jej nie po drodze. By zorientować się, że kocha swojego męża, musiała umrzeć. A to zmieniło jej nowo rozkwitłe uczucie w obsesję, może nawet rodzaj klątwy. W ciekawy sposób też wyjaśniono, skąd Laura zawsze wiedziała, gdzie znajduje się jej mąż i mogła go uratować. Stał się dla niej jedynym światłem na świecie. Dodatkowo - i to ucieszyło mnie niezmiernie - mieliśmy okazję spędzić trochę więcej czasu z Audrey, która stała się moją ulubioną drugoplanową postacią kobiecą. Żałuję równocześnie, że już najprawdopodobniej jej nie zobaczymy, bo spełniła swoje zadanie rozgoryczonej, pogodzonej z losem wdowy, która musi pomóc głównym bohaterom w zamknięciu epizodu w Eagle Point i ruszeniu w dalszą podróż.

Odcinek Laury Moon oglądałam z bardzo polaryzującymi uczuciami, zostawiając kompletnie z boku to, że Emily Browning jest aktorką mniej niż średnią, bo nie przeszkadza mi to akurat w przypadku American Gods - w końcu od grania są tutaj inni. Bardzo podobało mi się pokazanie tego, jak odcięta od wszystkiego jest Laura, jak wykorzystuje naiwnego Robbiego, jak nawet przy Cieniu nie potrafi nic z siebie wykrzesać. Nie podobało mi się za to, że z jakiegoś powodu po śmierci ukazał jej się Anubis na pustyni i chciał ważyć jej serce... do momentu, kiedy moneta Sweeney'a wyszarpnęła ją z powrotem na powierzchnię, a bóg życia pozagrobowego został tam z bardzo zdziwionym wyrazem twarzy i sprejem na owady w ręku. Potem w kilku ciekawych scenach pojawiła się Audrey, a potem znowu zobaczyliśmy scenę linczu na Cieniu, która utwierdza mnie w przekonaniu, że Fuller ma dziwny fetysz na punkcie deszczu. Tym większy, jeżeli deszcz jest zmieszany z krwią. Ale odcinek Laury zostawił mnie z pozytywnym wrażeniem. I nawet Dane Cook, którego nie trawię w jakimkolwiek wydaniu, mi tego nie zepsuł!

Trzy odcinki zostały do końca pierwszego sezonu. Jak na razie Amerykańscy bogowie zajmują u mnie wysoką pozycję wśród nowych seriali. Jeszcze niekoniecznie szczyt podium, bo nie widziałam jeszcze tak chwalonej adaptacji Opowieści podręcznej. Ten serial podobno może zagrozić wszystkim innym. Ale przekonam się już niedługo.

3 komentarze:

  1. Mnie odcinek z Laurą okropnie zmęczył. Jednak po przeczytaniu Twojej recenzji dostrzegam w nim więcej sensu, niż na początku. Tak, jak myślałam, ten epizod powstał po to, aby wzbudzić w widzach nienawiść do bohaterki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz możemy się skupić na wydarzeniach wokół Wednesday'a, chciałabym na przykład zobaczyć więcej pana Nancy'ego. A kolejne cudowne ocalenie Cienia będące dziełem Laury będzie czymś podparte. :)

      Usuń
  2. zabrałam się za zaległości w Orphran Black i American Gods się u mnie odsunął w czasie, ale po Twojej recenzji widzę, że muszę to szybko naprawić :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...