Zwykle po dłuższej przerwie czeka się z niecierpliwością na kolejny odcinek jednego z ulubionych seriali, więc tak właśnie powinnam czekać na kolejną odsłonę BBT. Od pierwszego sezonu polubiłam tę produkcję. Oglądam adaptacje komiksów, lubię sci-fi i fantasy, jestem wielką fanką "Gwiezdnych wojen" i Tolkiena, mam kilka figurek z filmów oraz postać w WoW. Jedyny problem, że nie jestem ścisłowcem. Ale i z tym, jak mógłby mi się ten serial nie spodobać? No i ciekawa jestem Sheldona, ale to chyba jak każdy, kto oglądnął Big Bang chociaż raz.
A jednak, najnowsza odsłona śmignął mi nadspodziewanie szybko i bez większych emocji. W sumie, działo się to, co zawsze. Pojawiał się Sheldon i za pomocą kilku wymyślnych słów opisał proces swojej porannej fizjologii, a potem skonfrontował swój brak obycia społecznego z Penny, która musiała prowadzić go za rączkę przez ciemny i groźny świat rozwijania związku z Amy Farrah Fowler. Gdzieś pomiędzy wplatają wątek Wolowitza i Bernadette, który powinien wydać się czymś poważniejszym, ale jakoś nie jest. W tle słychać matkę Howarda, więc przynajmniej tu jest śmiesznie. Chociaż mam wrażenie, że dopiero niedawno opowieści o jej tuszy zaczęły równać się tym o teściowej Ala Bundy'ego. Wcześniej chyba nie była tak spektakularna. Mogłaby wkroczyć gdzieś po drodze pani Cooper, która jest moja zdecydowanie ulubioną postacią. Liczę na jej obecność jakoś niedługo.
Z początku pomysł z wprowadzeniem panny Fowler wydał mi się świetny. Zawierał w
sobie dwa niezłe elementy - Sheldon na portalu randkowym i fakt, że
istnieje na świecie ktoś taki, jak on. Że jest to w ogóle możliwe! Ale
im dalej to się ciągnęło i im bardziej robili z niej tę, która próbuje
dopasować się do bardziej wyluzowanej części ekipy, tym bardziej
wydawała mi się zbędna i naciągana.
Poprzednie sezony opierały się na schemacie Penny-Leonard, co było o wiele ciekawsze, bo zderzało ze sobą dwa różne światy i pozostawiało wszystko i wszystkich w zupełnie innym stanie (umowę lokatorską na przykład). Czasami chciałoby się powiedzieć "w zgliszczach". A teraz mamy męską i damską wersję tego samego, dosyć trudnego w obejściu, charakteru i kompletny brak chemii. A może ta chemia jest, tylko chodzi o to, jak bardzo niepotrzebnym charakterem jest dla mnie Amy...
Jak by nie było, zgadzam się z opinią, że Shamy to lepsza love story niż "Twilight".