piątek, 18 listopada 2016

Groovy! czyli Ash vs. Evil Dead




Martwe zło z 1981 roku to studencki film o małym budżecie i okrojonej obsadzie, ale realizowany był całkowicie na poważnie - miał straszyć. Trochę to zabawne, kiedy patrzy się na całą trylogię (pierwszy film, a po nim Martwe zło 2 i Armia ciemności), która jest kultową obecnie kwintesencją gore'u i pastiszu.

Film z pozoru podobny do wielu innych horrorów. Grupa młodych ludzi jedzie na weekend do chatki w górach. Potem ktoś znajduje dziwną księgę, a młodzi zaczynają po kolei ginąć lub opętuje ich tajemnicza siła. Za tym horrorem stał młody reżyser Sam Raimi, a w roli głównej wystąpił jego kolega Bruce Campbell. Panowie mieli w kolejnej dekadzie stać się ikonami horrorów klasy B. Raimiemu udało się także zrealizować filmy o Spider-Manie, a Campbell pojawił się w kilku serialach - mniej lub bardziej udanych. Ale to już temat na inną okazję.



Recenzja Ash vs. Evil Dead chodziła za mną od pierwszego odcinka. Filmy Sama Raimiego uwielbiam, z przyjemnością oglądam Bruce'a Campbella nawet w największych szmirach, więc informacja o takim serialu mnie ucieszyła. Drugi sezon walki z opętanymi przez siły z Necronomiconu (to księga zaklęć, oprawiona w ludzką skórę, której nikt nigdy nie powinien czytać, ale jakoś wszyscy to robią) wydał się dobrym momentem na recenzję. Chciałam jeszcze poczekać, aż w sieci zadebiutuje serial Stan Against Evil, bo wymyśliłam sobie porównanie. W końcu obie produkcje realizowane są w tym samym stylu. Ale potem dotarło do mnie, że to nie ma sensu, bo to tak jakby porównywać anioły i demony z liczącego trzynaście odcinków Constantine'a i Supernatural, którego kanon rozwija się już dwanaście lat. Porównanie trochę niesprawiedliwe, prawda?

(Chociaż już po kilku odcinkach przygód szeryfa Stana Millera zwycięzca jest oczywisty...)

A zatem co tu mamy? Po walce z armią nieumarłych i podróżach w czasie Ash Williams, nasz dzielny bohater, wiedzie żywot... cóż, nieudacznika. Mieszka w przyczepie kempingowej, pracuje nadal w supermarkecie i pije w podrzędnym barze. Może i mógłby poradzić sobie lepiej, ale niespecjalnie się do tego zbiera. Demony - dosłownie! - przeszłości ponownie atakują, więc Ash musi uzbroić się ponownie w piłę łańcuchową i rozprawić się z nimi by uratować świat. Tym razem jednak nie będzie działał sam - ma do pomocy swojego wielkiego fana, marudną dziewuchę, swojego kumpla z dzieciństwa (w tej roli wystąpił Ted Raimi) i... Xenę. Tak, Lucy Lawless pojawia się tutaj jako tajemnicza heroina Ruby, która chce walczyć i skutecznie rozprawić się z każdą mroczną istotą, jaka zagraża światu.


A skoro już w tytule mamy wyłuszczone, kto jest główną siłą serialu... To od razu trzeba powiedzieć, że Bruce Campbell w swojej najbardziej znanej roli, dźwiga wszystko bardzo sprawnie. Ma odpowiednie talent, charyzmę i komediowy timing, by dać nam postać, którą od pierwszej chwili lubimy, podziwiamy za pewne rzeczy, ale jest nam też jej szkoda. I to nie tylko dlatego, że niemal w każdej minucie ktoś próbuje odgryźć mu głowę, lub wyrwać wnętrzności. Jakkolwiek Ash daje radę sam, tak mógłby szybko znudzić się widzowi, gdyby nie był otoczony innymi ciekawymi postaciami. Taki jest Pablo (mój ulubieniec) wychowany w wierze w nadnaturalne siły i bohatera, który ma je zniszczyć. I przez to Pablo mocno wierzy w misję Asha, nawet kiedy inni tego nie robią. No bo kto stawałby murem za facetem, którego cudowna natura sprawiła, że jedynym dobrym znajomym jest dla niego trzymana w terrarium jaszczurka? Pablo nie ma mrocznej przeszłości, czy tajemniczych powiązań z Ashem albo Necronomiconem, nie wzbudza naszych podejrzeń, ani antypatii. To zadania innych.


Jak na horror przystało, krew leje się tu hektolitrami, więc słabujący na jej widok mogą mieć pewien problem. W temacie efektów specjalnych i charakteryzacji serial stawia poprzeczkę wysoko dla innych produkcji, a nawet dla samego siebie. To, co oglądaliśmy na początku było jakby ugrzecznioną wersją obrzydliwości sezonu drugiego. I bardzo dobrze, bo cała kultowość oryginalnej serii opiera się w dużej mierze na dużej - karykaturalnej czasami - ilości gore'u. Strzałem w stopę (może i nawet w głowę) byłoby robienie serialu w tym uniwersum i tonowanie krwawej jatki, tłumacząc "bo to telewizja, i tu nie wszystko przejdzie".


Z tej całej masakry wyłania się jeszcze wątek komediowy. Mamy tutaj sporo świetnych i zabawnych dialogów i konfrontacji - szczególnie na linii Ash kontra reszta społeczeństwa. Williams znany był od zawsze z rzucania powiedzonkami, które szybko stawały się kultowe, i tu nie ma wyjątku. Czasami jest też głupawo, może nawet żenująco, ale to świadomy krok twórców. Ba! krok oczekiwany przez fanów. Temat zbliżającego się końca świata czy opętanych ludzi, próbujących nas zabić, wydaje się wtedy trochę lżejszy w całym serialowym absurdzie.

To nie jest jednak serial dla każdego, chociaż chciałabym wszystkim go polecić. Serial jest pełen one-linerów, a wiem, że istnieją ludzie, którym przeszkadza ich zbyt duża ilość. Niektóre wątki poboczne szybko się wyczerpują i stają się wtórne, ale to jedyna chyba wada scenariusza. Wspomniany gore zrazi tych o bardziej delikatnej naturze i żołądkach. Natomiast ci, którym ten gatunek filmowy zapewnił kilka nocy przy zapalonym świetle na pewno już wiedzą, że powinni sobie odpuścić Ash vs. Evil Dead.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...