Gdyby na obecne wydarzenia spoglądał ktoś z wyjątkowo
czarnym humorem (nie twierdzę, że rakowego nie mamy na blogspocie, ale bez
przesady), to z zaistniałych sytuacji i dramatycznego podzielenia grupy
głównych bohaterów mógłby stworzyć dosyć oryginalny sit-com/serial podróżniczy.
Taki z serii „zmuszeni są wspólnie przemierzać
kraj”. Mamy zestawy podzielone w sposób następujący: motocyklista i drobna
blondyneczka pisząca pamiętnik, Tyreese i kobieta, która zabiła jego
dziewczynę, dwie niezwykle uparte baby i jeden słaby doktor z problemem
alkoholowym, Glenn szukający swojej żony i była policjantka, zdecydowana na
śmierć za odkupienie win. Czy dałoby się pomieszać ich bardziej? Ile będziemy
czekać aż wypłyną pierwsze konflikty?
Zaczynając tak z brzegu! Ciekawe, czy Carol przyzna się
do zabójstwa Karen? Spotkanie Tyreese’a i dzieciaków w samym środku lasu
uratowało życie całej piątce, ale a drugiej strony Tyreese był ostatnią osobą,
z która Carol chciałaby, lub powinna, się spotkać. No, może poza Rickiem.
Tajemnicze i dramatyczne zniknięcia były jedną wielką
ściemą. Zarówno Judith (ale tu sprawa była oczywista od samego początku), jak i
Glenn (to była niespodzianka, ale tylko dlatego że ostatnio widzieliśmy go w
autobusie, a nie na piętrze). Niestety, nasi bohaterowie byli mniej nudni kiedy
w więzieniu plewili sałatę i ganiali kury, niż kiedy teraz szukają się po
okolicy. Było trochę lepiej niż tydzień temu, kiedy odcinek opowiadał tylko o
Carlu, trudno go uratować nawet Michonne.
Jeżeli epidemia i krwotoki z oczu kogoś o tym nie
przekonało, że mieszkańcy Woodbury byli tylko „mięsem armatnim”, to dźganie wypadających
z autobusu zombie powinno utwierdzić w tym przekonaniu nawet największego
niedowiarka. Ekipa Ricka nie mogła stracić kolejnego lubianego przez widzów
bohatera, więc grupa starych ludzi i cichych, jednakowo wyglądających, kobiet
sprawiła się świetnie jako ofiary śmiertelne i przyszli szwędacze. Nie
zasłużyli nawet na krótką scenę ze swojej perspektywy, w której ich życie
zakończyło się w blaszanym pojeździe, pośród krzyków i szarpaniny.
Lizzie mogła pojechać z nimi. Miałaby kim się „opiekować”.
Potem miałby kto ją zjeść. (Odnoszę coraz częściej wrażenie, że to Lizzie jest odpowiedzialna za śmierć Karen i Davida, ale jej przyszywana matka zwyczajnie ją kryje.)
Serio, co jest nie tak z tym dzieckiem? Może i
zrozumiałabym zajączki, to w końcu świeże mięso – jedzenie. Jednak jej mina gdy
próbowała udusić Judith mnie przeraziła
(robiła to trochę za długo, by można było nazwać to „uciszaniem”). To nie jest
normalna dziewczynka, wiemy to, bo karmiła szwędaczy przez pierwszą połowę
sezonu. Nie chodzi tu nawet o świat, w jakim żyje i to, ze musiała się
przystosować i przeżyć. Jej siostra nie przejawia takich skłonności. Nawet Carl
okazuje jakieś skrupuły! A ona będzie jeszcze przyczyną czyjejś okrutnej
śmierci. Tylko jeszcze nie wiem w jakich okolicznościach – sama kogoś zabije,
czy przez jej nieuwagę i dziwne nawyki ktoś zostanie skasowany. Już niedługo
będzie można wybierać w nowych potencjalnych ofiarach „dziecka śmierci”.
Sanktuarium, do którego drogę znaleźli Tyreese i Carol,
to pewnie to samo miejsce, z którego przyjechali żołnierze z końca odcinka.
Miło, że wyrosło ta niespodziewanie w pobliżu i że nikt w takim Woodbury nie
wiedział o jego istnieniu, albo że Michonne nie natknęła się na nie podczas
swoich wyjazdów po zapasy. Z perspektywy marszu Carol z dzieciarnią, czy
wycieczki Glenna i jego nowej koleżanki, wydaje się, że nie było to specjalnie
daleko.
Za naszymi bohaterami podąża wciąż zniszczenie i
śmierć, więc pozostaje tylko rozsiąść się i czekać aż w ciągu kolejnych kilku odcinków rozpirzą w drobny mak następne schronienie dla ocalonych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz